„Gra Endera”, Gavin Hood
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFani czekali na tę ekranizację kultowej powieści science fiction autorstwa Orsona Scotta Carda z uzasadnionym niepokojem. Ekranizacja poprawna, warta obejrzenia, ale nieco powierzchowna. Przyznaję, że obawiałem się dużo gorszego filmu, ale… w głębi duszy liczyłem na więcej.
Ekranizacja kultowej powieści science fiction autorstwa Orsona Scotta Carda.
Jest 2070 rok. Mieszkańcy Ziemi wciąż żyją w strachu: czterdzieści lat wcześniej cudem udało im się odeprzeć inwazję obcych. Obawa przed powrotem najeźdźców wymusza nieustanny wyścig zbrojeń. Liderami walk w kosmicznej przestrzeni okazują się być (wychowane na grach strategicznych, pozbawione dylematów moralnych) dzieci. Najzdolniejsze z nich trafiają do orbitalnej Szkoły Bojowej, gdzie przechodzą bezlitosny trening pod okiem Pułkownika Graffa (Harrison Ford). Szkolenie ma wyłonić przyszłego dowódcę kosmicznej floty. Graff ma już swojego faworyta: jest nim jeden z najmłodszych kadetów, Andrew „Ender” Wiggin (Asa Butterfield).
Fani czekali na tę ekranizację z uzasadnionym niepokojem. Literacki pierwowzór z 1985 roku słusznie uchodzi za jedno z arcydzieł gatunku. Nie jest to kosmiczna nawalanka, ale pełna niepokoju historia o manipulacji, cynicznej grze ideą „mniejszego zła” itd. Jednocześnie nietrudno wyobrazić sobie powieść Carda przerobioną na skrzący się efektami specjalnymi blockbuster. Wersja Hooda znajduje się gdzieś w pół drogi. Wierna książce, skupiona nie na międzygalaktycznych strzelaninach, ale na psychologi postaci, z początku pozytywnie zaskakuje. Przede wszystkim rolą Butterfielda: nastoletni aktor znajduje idealną równowagę pomiędzy kreacją antypatycznego geniusza i najzwyczajniej przerażonego dziecka. Hood dość rzetelnie oddaje proces szkoleń, pokazuje dorosłych bez wahania poświęcających psychikę chłopca dla tzw. wyższych celów. Reżyser pozostawia dwuznaczne moralnie zakończenie, nie odziera bohatera z jego dramatu, ale (niestety!) z czasem gubi coraz więcej niuansów prozy Carda.
Bo chociaż ekranowa „Gra Endera” unika pułapki taniego efekciarstwa, będzie czytelna głównie dla widzów znających książkę. Najważniejsze wątki (sny bohatera, jego skomplikowana relacja z rodzeństwem) są tu obecne, ale często jedynie zasygnalizowane, niedostatecznie rozwinięte, uproszczone. Brakuje też swobody narracyjnej, umiejętnego budowania dramaturgii. Card dzielił swoją opowieść na rozdziały, u Hooda drażni niekiedy toporność przejść pomiędzy wątkami, nieumiejętność powiązania ich w emocjonującą dla widza całość. Stąd jest to ekranizacja poprawna, warta obejrzenia, ale nieco powierzchowna. Przyznaję, że obawiałem się dużo gorszego filmu, ale… w głębi duszy liczyłem na więcej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze