„Nine”, Rob Marshall
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWściekle efektowny, zrealizowany za ogromne pieniądze musical bez dobrej muzyki, romans bez odrobiny wzruszeń, rozrywka pozbawiona napięcia. Opowieść o wypalonym reżyserze, który ma kilka romansów jednocześnie. Niby dokładnie to samo było treścią Osiem i pół. Ale tam treść odgrywała rolę pretekstu, dzięki któremu Fellini mógł opowiedzieć jak mężczyźni widzą kobiety. Autor Chicago stworzył kino proste i lekkie. Olśniewające dekoracje i stroje, kapitalne układy choreograficzne, rewelacyjne sceny zbiorowe, przepiękna scenografia. I to wszystko.
Moją pierwszą reakcją na wieść o tym projekcie była kategoryczna decyzja: seanse Dziewięć będę omijał szerokim łukiem. Arcydzieło Felliniego w hollywoodzkiej, komercyjnej i w dodatku musicalowej wersji!? Toż to profanacja i najzwyklejszy absurd! Chociaż z drugiej strony… Mało komu zarzucano profanowanie wszelkiej idei tak często jak samemu Felliniemu.
A że mistrz włoskiego kina dawno już doczekał się (tak dobrze opisanej przez Gombrowicza na przykładzie Słowackiego) etykiety "wielkim reżyserem był" (a więc bezwzględnie wypada tego pana chwalić i cenić, ale żeby oglądać jego filmy, to już niekoniecznie), to kto wie, czy pomysł rzucenia owej perły przed wieprze nie spodobałby się samemu autorowi Osiem i pół. W końcu różne rzeczy można mówić o Fellinim, ale przekorny był zawsze i do samego końca. I tak zrodziła się we mnie (o naiwności!) nadzieja, że być może syty już tak sukcesu, jak i majętności, Marshall zaproponuje nam ekscentryczny i dziwaczny, ale nie pozbawiony sensu eksperyment. Zwłaszcza, że jeśli spojrzeć na Osiem i pół nie poprzez pryzmat etykiety "arcydzieło", to faktycznie jest tam materiał na musical.
Chaotyczna, fragmentaryczna fabuła, projekcje reżyserskich fantazji ukazane w formie coraz bardziej przypominającej obłąkaną rewię… W sumie czemu nie? Wydaje się, że wystarczy dodać dobre piosenki i ten (na pierwszy rzut oka zupełnie niestrawny) pomysł ma szansę zagrać…
Ale jak wiadomo, nadzieja jest przede wszystkim matką głupich. Tak też było i tym razem. Nine to najzwyklejsza hollywoodzka papka. A po zamyśle Felliniego przejechano się tutaj naprawdę bezlitośnie. Początek wygląda nawet obiecująco: pierwsze pół godziny to nieomalże uwspółcześniony przedruk z Osiem i pół. I natychmiast okazuje się, że pomysły sprzed bez mała pięćdziesięciu lat nadal działają, postaci wciąż przyciągają uwagę, a cyniczne żarty nadal śmieszą.
Tyle że im dalej, tym gorzej. Po obejrzeniu całości pozostaje powiedzieć: scenarzyści niby pozostawili lwią część oryginalnego tekstu bez specjalnych zmian, ale jednocześnie wycięli ze scenariusza absolutnie wszystko, co stanowiło o jego wartości (czyli to, co prowokowało do dalszej refleksji). W rewanżu dopisali absolutnie bezsensowne i sprzeczne z duchem oryginału zakończenie.W efekcie Dziewięć jest jedynie chaotyczną (i cokolwiek bezsensowną) opowieścią o wypalonym reżyserze, który ma kilka romansów jednocześnie. Niby dokładnie to samo było treścią Osiem i pół. Ale tam owa treść odgrywała rolę pretekstu, dzięki któremu Fellini mógł powiedzieć widzowi prawdę o tym, jak mężczyźni widzą kobiety.
Mógł odsłonić realny obraz męskich fantazji, mógł snuć wywód o odwiecznym przyciąganiu sił, którym nie jest dane stworzyć pełnej harmonii. Tego wszystkiego u Marshalla oczywiście nie uświadczycie. I nie czynię z tego zarzutu. Ostatecznie autor Chicago ma prawo tworzyć kino proste i lekkie. Tylko w takim razie po co tykał się Felliniego? Bo naprawdę nie wystarczy wyciąć z dzieł autora La Strady wszystko, co wymaga odrobiny refleksji, by od razu te dzieła stały się bestsellerami. Wprost przeciwnie.
No właśnie. Dziewięć jest też doskonałym przykładem ukazującym, dlaczego opinie fachowców, filmoznawców czy też recenzentów tak często rozmijają się z sympatiami publiczności. Bo przy okazji Dziewięć jak świat długi i szeroki recenzenci będą wylewać łzy nad profanacją ich ukochanego arcydzieła. I niesłusznie. Bo kino powstaje z myślą o widzach. A współczesny, multipleksowy widz ma Felliniego (najdelikatniej mówiąc) głęboko w nosie. I ma do tego pełne prawo. I tak na Dziewięć pójdą przede wszystkim nie fani Felliniego, ale fani Chicago. Problem tkwi w tym, że także oni nie będą w pełni przekonani. Owszem, najbardziej nieprzejednanych zwolenników musicali Marshall prawdopodobnie zadowoli.Bo są tutaj olśniewające dekoracje i stroje, kapitalne układy choreograficzne, rewelacyjne sceny zbiorowe, przepiękna scenografia itd.
Ale najbardziej nawet prosta rozrywka także ma swoje reguły. I te reguły Marshall najwyraźniej zlekceważył. A z pewnością zapomniał o dwóch najważniejszych.
Po pierwsze scenariusz. Z jednej strony względem musicali panowała tutaj zawsze spora taryfa ulgowa. Wyśpiewywane historie raz po raz bywały schematyczne, naiwne, nawet głupie. Ale zawsze musiały spełniać podstawowe warunki. A mianowicie bohater ma być sympatyczny, a jego (najbardziej nawet absurdalne) perypetie mają przyciągać uwagę i wzruszać — bez tego nie ma dobrego musicalu. Tymczasem Dziewięć pozostaje filmem irytująco chłodnym, zimnym; ogląda się go bez emocji.
W ten sposób wkrada się do tej opowieści największy wróg dobrej rozrywki. A mianowicie nuda.
I po drugie: muzyka. I to jest dla mnie największą zagadką. Bo przecież Marshalla stać było na zatrudnienie najlepszych kompozytorów i tekściarzy. Tak też zapewne zrobił. A jednak to właśnie piosenki są bodaj najsłabszym elementem Dziewięć. Brakuje tu dobrych kompozycji, przebojowych melodii. Czy mówiąc wprost: hitów, które pozostaną w głowach na długo po zakończeniu projekcji. Rozbuchane orkiestrowe aranżacje nie budzą wśród widzów oczekiwanej euforii, a nie wiadomo już po raz który odgrzewane swingowe schematy najzwyczajniej nudzą. Ale i tak te ewidentnie chybione kompozycje wypadają dobrze na tle napisanych do nich tekstów.
Bo teksty to już najzwyklejsze kuriozum. Ciężkie, toporne, pretensjonalne, irytująco dosłowne, nieudolnie próbujące kryć ubóstwo psychologicznego rysu bohaterów… Szczególnie karykaturalnie brzmią one w tłumaczeniu na język polski, ale i w oryginale budzą poważne wątpliwości.
I tak Rob Marshall dostarczył zainteresowanym wściekle efektowny, zrealizowany za ogromne pieniądze musical bez dobrej muzyki, romans bez odrobiny wzruszeń, rozrywkę pozbawioną napięcia itd.
Nie udał mu się ani remake Felliniego, ani musical na miarę Chicago. Ale i tak film będzie hitem. Bo nie od dziś wiadomo, jak Marshallowi udaje się konsekwentnie przyciągać widzów. Przyjdźcie, a usłyszycie, jak wielkie gwiazdy (tym razem Penelope Cruz i Nicole Kidman) radzą sobie ze śpiewaniem niełatwego przecież repertuaru. Tu pozwolę sobie na małą złośliwość i zdradzę: ano nie za dobrze sobie radzą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze