Kilka pozytywnych rozczarowań spotkało w ostatnim czasie mojego kolegę z łamów, teraz przyszła kolej na mnie. Komedia romantyczna o jakże źle kojarzącym się tytule okazała się jajkiem niespodzianką. Przyznam, że szłam na ten film nie dość, że z musu, to dodatkowo rozjuszona, gdyż pokaz pokrzyżował mi plany wyjazdowe. Przekonana, że przede mną kolejne miałkie doświadczenie filmowe (ostatnio źle trafiałam) potaknęłam w duchu, gdy na ekranie ukazały się twarze aktorów Kristen Bell i Jasona Segela. Piąta liga z seriali, pomyślałam. Dalej jednak z każdą minutą musiałam swoje uprzedzenia poddać gruntownemu remanentowi. Anonimowość twarzy aktorów okazała się istnym dobrodziejstwem, a kreacje całej bez wyjątku obsady zaskoczyły mnie świeżością i pewnym niewysileniem, podobnie zresztą było z poczuciem humoru i ścieżką dźwiękową filmu. Jedynym nieco schematycznym elementem pozostało w tym zestawie niestety danie główne, czyli fabuła, która obficie czerpie z kanonu gatunkowego, serwując widzowi klisze znanych romantycznych perypetii.
I tu znów z pomocą przychodzi lokalna społeczność - gruby hawajski szef kuchni hotelowej zaprasza cierpiącego na werteryzm do terapeutycznego uboju świni, ciemnoskóry barman oferuje pocieszycielskie uściski, a instruktor surfingu naucza sztuki zapominania. Kluczową rolę odegra oczywiście wspomniana recepcjonistka - kobieta z temperamentem, która będzie potrafiła docenić unikalne, gotyckie kompozycje Petera i jego poczciwe, nieco flegmatyczne usposobienie.
Nie zdradzam żadnych szczegółów, a przecież w nich tkwi diabeł. Dość powiedzieć, że postacie skonstruowane są tu absolutnie po mistrzowsku. Nawet przegięty na pierwszy rzut oka Aldous wydaje się strzałem w dziesiątkę. Tym bardziej, że nieznana u nas obsada działa tu jako dodatkowe wzmocnienie wiarygodności. Do tego należy dorzucić lekki i spontaniczny humor sytuacyjny zderzany co raz to z dosadnym erotyzmem (brawo za odwagę w pokazaniu męskiej nagości) i inteligentne dialogi, pozbawione irytujących "onelinerów". Wartość widowiska podnosi jeszcze ścieżka dźwiękowa. Otóż jest ona, podobnie jak scenariusz filmu, autorskim dziełem odtwórcy głównej roli Jasona Segela. Aktor gra niezrozumianego kompozytora ze słabością do gotyku i art rocka w stylu Petera Hammilla (mimo iż w filmie porównuje się jego styl do Neila Diamonda). Jego twórczość ma jednak ukryty w sobie pierwiastek komediowy i doskonale wypada jako pastisz w stylu Rocky Horror Picture Show (zresztą tzw. referencji popkulturowych jest tu znaczniej więcej). Tak też daje się czytać cały film - nasze tragedie tracą swą negatywną moc, kiedy zaczynamy się z nich śmiać. Wątpię by na naszych ekranach prędko zagościło coś równie błyskotliwego, a jednocześnie bezpretensjonalnie rozrywkowego. Jason Segel z pewnością ustanowił tu nowe standardy - stworzył kino niezależne przebrane za komedię dla mas. Swoją drogą ciekawe, czy to odwrócenie znajdzie naśladowców. Naprawdę polecam.