„Tylko kochankowie przeżyją”, Jim Jarmusch
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTo wampiry dalekie od hollywoodzkiego wzorca. Kochające sztukę, gardzące przemocą, kupujące krew u szpitalnych dilerów. Jest to bez wątpienia najlepszy film o wampirach, jaki widziałem. Ale i tak nie dorównuje „Truposzowi”, „Poza prawem”, „Broken Flowers”?
Kino kocha opowieści o wampirach. Zwykle bez wzajemności. Tylko najwięksi (by wspomnieć Herzoga) wygrywali boje z typowym dla tej estetyki kiczem. Na domiar złego o wampiry upomniała się w ostatniej dekadzie nastawiona na nastoletniego odbiorcę popkultura („Saga Zmierzch” itd.). Stąd z niemałą obawą odebrałem informację, że nieśmiertelni krwiopijcy będą bohaterami nowego obrazu (przyznaję: jestem fanem) Jima Jarmuscha.
Jak nietrudno się domyśleć: to wampiry dalekie od hollywoodzkiego wzorca. Kochające sztukę, gardzące przemocą, kupujące krew u szpitalnych dilerów. Adam (Tom Hiddleston) jest genialnym muzykiem. Pogrążony w depresji ukrywa się przed fanami w opustoszałym na skutek kryzysu Detroit. Zabija czas kolekcjonując zabytkowe gitary i winyle. Nagrywa nową muzykę (pieśni o upadku cywilizacji i końcu świata), ale nie zamierza jej wydawać. Tęskni za miłością swojego życia, wampirzycą Ewą (Tilda Swinton). Ta ostatnia mieszka w Maroku, ale kiedy stan Adama wyraźnie się pogarsza (melancholią zarazili go przed wiekami kumple od kieliszka, m.in. Byron i Schubert) decyduje się na powrót do Ameryki.
Jak zwykle u Jarmuscha: można tę historię czytać na wiele sposobów. Na pewno jako swoisty popis. Bo skoro kino o wampirach oznacza zwykle pretensjonalną porażkę, skoro udaje się tak niewielu, samo w sobie jest ambitnym wyzwaniem. I Jarmusch radzi sobie z nim brawurowo. Odziera temat z historycznego sztafażu, analizuje zjawisko (i konsekwencje) nieśmiertelności, zastanawia się jak wyglądałaby kondycja psychiczna żyjącego setki lat drapieżnika dziś, we współczesności. Kiedy pojawia się patos, reżyser sprytnie oswaja go typowym dla siebie, ironicznym humorem. Żartobliwe (i liczne) są też erudycyjne tropy (anonimowo komponujący dla Schuberta Adam zachwyca się piosenkami Jacka White’a; Ewa przyjaźni się z Christopherem Marlowem, który przyznaje, że owszem, napisał najlepsze utwory Szekspira). Co ważne: Jarmusch wyciąga z wampirycznej konwencji świeże tropy, bawi się nimi, ale na formalnym popisie nie poprzestaje. Mówi o miłości i kryzysie cywilizacji. A długowieczność bohaterów pozwala mu na niebanalne wnioski. Adam i Ewa krwiożerczy szał przechodzili w średniowieczu, późniejszy rozwój sztuki i nauki pozwolił im się rozwinąć, wysublimować, m.in. odrzucić agresję. Naoczni świadkowie oświecenia i romantyzmu patrząc na współczesność nie kryją rozczarowania, dostrzegają regres. Podobnie jest z ich uczuciem: klasyczne błędy zaborczych kochanków popełnili setki lat temu, dziś zupełnie inaczej definiują bliskość. Stąd pesymistyczny film niepozbawiony jest konstruktywnych wniosków. Jarmusch nie wierzy w cywilizację, społeczeństwo, ale pojedynczy człowiek, jego miłość, twórczość: to one są przepustką do nieśmiertelności.
Oczywiście „Kochankowie” czarują też niepowtarzalnym stylem Jarmuscha. Przepiękne zdjęcia; hipnotyczny, powolny rytm narracji, kapitalna muzyka: jak zwykle jest to estetyczny majstersztyk. Ścieżka dźwiękowa zawiera kolejną niespodziankę. Znany z bezbłędnego doboru utworów Jarmusch tym razem zaryzykował: apokaliptyczne kompozycje Adama skomponował samodzielnie (a konkretnie we współpracy z Josefem van Wissemem). Także i to wyszło mu znakomicie (czuć dalekie echa popisów Neila Younga z „Truposza”, tym razem rozpisanych na klasyczny, rockowy skład).
Zachwycać mógłbym się jeszcze długo i szczerze, ale na koniec wypada też ostrzec. Jarmusch kapitalnie wybrnął z ograniczeń wampirycznego kina, sprytnie wygrał je na własną korzyść. Ale konwencja pozostała konwencją. Tym samym jest to bez wątpienia najlepszy film o wampirach, jaki widziałem. A, że i tak nie dorównuje „Truposzowi”, „Poza prawem”, „Broken Flowers”? Ano taki urok wspomnianej konwencji…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze