„Miłość z księżyca”, Veit Helmer
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuKlasyczny poprawiacz nastroju. Obraz z gatunku „pozostawiających szeroki uśmiech na twarzy widza”. Ciepła i śmieszna komedia dla romantyków i marzycieli. A tym samym doskonała propozycja na mroźne, krótkie zimowe dni.
Sympatyczna bajka dla dorosłych. Veit Helmer opowiada o miłości, marzeniach i kosmicznych podróżach, akcję umieszcza pośród malowniczych, kazachskich stepów. Tam właśnie znajduje się znana w całym świecie stacja kosmiczna Bajkonur. Ale ważniejsi niż badacze międzygwiezdnych przestrzeni będą tu ich sąsiedzi: tradycyjne, żyjące w jurtach grupy kazachskich nomadów. Koczownicy utrzymują się (dosłownie!) z tego, co spadnie im z nieba: zbierają odpadające od startujących rakiet elementy, przygarniają zagubione w stepie elektroniczne urządzenia. Handlują kosmicznym złomem. Najmłodszy w grupie Iskander (z racji zainteresowań zwany Gagarinem) wyrasta na lidera społeczności: prowadzi radiowe nasłuchy, potrafi wyliczyć, gdzie spadną drogocenne skarby, utrzymuje kontakty z kupcami. Tyle, że Gagarin marzy o innej przyszłości: chce być kosmonautą. W dodatku zakochuje się w widzianej w telewizji francuskiej kosmonautce, Julie Mahe (udanie debiutująca na dużym ekranie modelka, piosenkarka, córka byłego premiera Francji, Marie de Villepin). Traf chce, że kapsuła z wracającą na Ziemię Julie pomyłkowo ląduje pośród stepów. Iskander znajduje nieprzytomną dziewczynę, zabiera ją do swojej jurty. Kiedy okazuje się, że jego wybranka ma zanik pamięci, przekonują ją, że są zaręczeni.
Zanik pamięci oczywiście okazuje się krótkotrwały, ale wynika z niego pyszna komedia pomyłek. Veit Helmer doskonale gra też na nucie humoru sytuacyjnego: zderzenie środowiska naukowców i koczowników, różnice w ich mentalności, niuanse pracy kosmicznych złomiarzy (m.in. niezrozumienie prawdziwego przeznaczenia odnajdywanych urządzeń): wszystko to owocuje masą przezabawnych sytuacji. Ale nie jest to na szczęście kosmiczny odpowiednik Borata. Reżyser nie idzie na łatwiznę, nie drwi z niedouczonych dzikusów, przeciwnie: raczej idealizuje spokój i harmonię ich świata. Najważniejszy okazuje się tu zresztą sam sposób opowiadania. Bo można wytykać Helmerowi uproszczenia, nielogiczności, naciąganie faktów. Ale mało kto będzie miał na to ochotę: film atakuje specyficznym ciepłem, nieuchwytnym wdziękiem, optymistyczną nutą. Wiarą w siłę marzeń i możliwość ich realizacji. Wspomnianą bajkowością. Czasem dosłowną (kłaniają się tu m.in. Śpiąca królewna i Brzydkie kaczątko), kiedy indziej przeradzającą się w klasyczną, inicjacyjną opowieść o dojrzewaniu. I o miłości.
W dodatku jest to wszystko bardzo przyzwoicie zrealizowane. Pożółkłe, kazachskie stepy w obiektywie (również debiutującego) Kanova okazują się nad wyraz fotogeniczne. Malownicze zdjęcia świetnie uzupełnia muzyka autorstwa Gorana Bregovica (Underground,Arizona Dream). Muzyka ciekawa i oryginalna: nie ma tu kolejnej powtórki z grzmiących bałkańską energią Kałasznikowów, przeciwnie: kompozytor z wyczuciem cytuje miejscowy folklor, kosmiczne ujęcia ilustruje oszczędnym, eleganckim ambientem. Aktorzy (w dużej mierze naturszczycy) ujmują naturalnością. Gdzieś na drugim planie (dodajmy: nienachlanie) pobrzmiewa hołd dla zanikających społeczności nomadów. Bajkowy morał jest prosty, przewidywalny, ale też wyzbyty kiczu.
Nie jest to z pewnością wielkie kino, nie zapewni Helmerowi statusu gwiazdy itd. Ale Miłość z księżyca to klasyczny poprawiacz nastroju. Obraz z gatunku „pozostawiających szeroki uśmiech na twarzy widza”. Ciepła i śmieszna komedia dla romantyków i marzycieli. A tym samym doskonała propozycja na mroźne, krótkie zimowe dni.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze