Jak przeżyć remont?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuWydaje mi się, że wszystkie remonty wyglądają podobnie. Jeszcze żaden nie skończył się w terminie, bez niedoróbek czy też jawnej fuszerki. Zamówiłeś dom, dostałeś stodołę. Kuchnia w miejscu łazienki. W sypialni gołębnik. Nie lepiej strzelić sobie w głowę i wypocząć w piekle? Dziwię się tym, którzy zachowali nadzieję i liczą, że w wyznaczonym dniu wejdą do pięknego, odnowionego mieszkania. Dobrze, jeśli cegieł wam nie rozkradną, moi mili! Jeśli rzeczywiście żyjemy w czasach ostatnich, to i plaga, która nas gnębi, musi być czymś specjalnym. Jest nią remont.
Każda epoka ma swoją plagę, dedykowane sobie nieszczęście. Starożytnych Rzymian dręczyli barbarzyńcy. Pompeje spłonęły w ogniu Wezuwiusza. Lud średniowiecza drżał przed Czarną Śmiercią, później przyszły wojny religijne, gilotyna, bomba atomowa oraz AIDS. Jeśli rzeczywiście żyjemy w czasach ostatnich, to i plaga, która nas gnębi, musi być czymś specjalnym. Jest nią remont.
Piszę te słowa ze względów osobistych. Nie wdając się w szczegóły, moja sytuacja jest taka: śpię w barłogu. Na barłóg składa się materac, zakurzona kołdra oraz stolik z lampką wokół którego walają się butelki po piwie, kubki z zaschniętą kawą oraz mnóstwo opakowań po kabanosie. To komfortowe posłanie znajduje się w samym rogu ogromnego pokoju i nigdzie indziej nie będzie — resztę miejsca zajmują bowiem meble ściągnięte z całego mieszkania. W półmroku przypomina to cmentarzysko okrętów. Zrobiłem sobie ścieżkę do materaca, lecz zarosła. Nocą, wędruję po stołach i kredensach niczym małpa.
Całe mieszkanie jest straszliwie zakurzone – podłogę, meble i mnie samego pokrywa szara warstwa grubości tygodnika opinii. Dałoby się znieść i to, gdyby nie brak wody. Myję się korzystając z dobroci innych, albo zwyczajnie chodzę umorusany po białka oczu. W zimie nikt nie zwraca uwagi na smród.
Niekiedy, gdy człapię z kawką, natykam się na dziwne stworzenie dwunożne. Snuje się smętnie, warga mu zwisa jak flaga na deszczu, ramiona sprawiają wrażenie wytrąconych ze stawów, a oczy są mętne. Gdy pierwszy raz ujrzałem tę osobliwość, rzuciłem się do ucieczki. Myślałem, że to zombie. Dopiero po chwili pojąłem ogrom swojej pomyłki. Miałem do czynienia z robotnikiem.
Ubrałem się w remont. Mniejsza o szczegóły. Trzy miesiące obsuwy i końca nie widać.
Właściwie mogłem domyślić się, że tak będzie. Sam byłem robotnikiem w Bostonie i wiem jak się sprawy mają. Mojej firmie płacono od godziny i od pracownika, co tworzyło okazję do różnorakich przekrętów. Wskutek jednego z nich zostałem, na przykład, szefem budowy, choć przyjechałem do Stanów trzy miesiące wcześniej i nie miałem żadnego doświadczenia. Przydzielono mi dwóch podwładnych: gasnącego starca oraz pijaka, który wcześniej pracował na złomie. Remontowaliśmy wielkie mieszkanie na poddaszu. Działy się tam cudności. Jednego dnia budowaliśmy ścianę tylko po to, by nazajutrz ją zburzyć i wznieść na nowo, trzy centymetry dalej. Cięliśmy drewno na bezsensowne kawałki. Samo ocieplenie tego nieszczęsnego piętra zajęło nam tydzień z kawałkiem, a mówimy tylko o upychaniu specjalnej waty pomiędzy drewnianymi wspornikami. Koniec końców okazało się, że przesadziliśmy w gorliwym nieróbstwie i wylecieliśmy z hukiem. Dali mnie na młot pneumatyczny. Ale warto było.
Oszukiwałem. Sam zostałem oszukany. Jest sprawiedliwość na świecie.
Mój przyjaciel miał jeszcze gorzej. Zamówił sobie meble na wymiar i zatrudnił stolarza. Stolarz wykonał swoją pracę w połowie, po czym zniknął, wrócił i zażądał większych pieniędzy. Poradziłem kumplowi, żeby zatrudnił kogoś innego. Niestety, zgodnie z prawem, obowiązującym w naszym wesołym kraju, konstrukcja (w tym wypadku meble) wykonana częściowo należy do wykonawcy, nie zamawiającego. Na domiar złego, ów stolarz pochodził z Podhala (przeklęty ród górali niech będzie pognębiony) i proces odbywałby się w jego mieście, gdzie zna każdego z sędzią na czele.
Nie pytajcie jak to się skończyło.
Wydaje mi się, że wszystkie remonty wyglądają podobnie. Jeszcze żaden nie skończył się w terminie, bez niedoróbek czy też jawnej fuszerki. Zamówiłeś dom, dostałeś stodołę. Kuchnia w miejscu łazienki. W sypialni gołębnik. Nie lepiej strzelić sobie w głowę i wypocząć w piekle? Dziwię się tym, którzy zachowali nadzieję i liczą, że w wyznaczonym dniu wejdą do pięknego, odnowionego mieszkania. Dobrze, jeśli cegieł wam nie rozkradną, moi mili!
Z powyższych względów należy unikać remontów za wszelką cenę. Jeśli jest to niemożliwe, pozostaje minimalizacja strat. Przede wszystkim, powinniśmy jak najwięcej zrobić sami. Wiadomo, nie każdy ma smykałkę w tym kierunku (nawet malowanie, wbrew pozorom, jest dość trudną czynnością), lecz po to popełniamy błędy, by się na nich uczyć. Im więcej zrobimy we własnym zakresie, tym mniej zostanie dla innych. Proste, prawda?
Nie należy korzystać z usług znajomych. Koledzy chętnie pospieszą z pomocą, kobiecie zwłaszcza. Niestety, gdy prace ulegną przedłużeniu – a tak się stanie bez wątpienia – wszystkie te życzliwe chłopy umkną lub pozostawią fuszerkę.
Sprawa z tzw. robotnikami z sąsiedztwa wygląda podobnie. Myślę, że wiecie o kogo mi chodzi. O kumpla brata szwagra z klatki obok, który akurat prowadzi firmę budowlaną, jakiegoś błazna ze szpachlą i vanem, takich ludzi. Wasz remont będzie dla nich zawsze na ostatnim miejscu. Jesteście blisko. Nigdzie nie uciekniecie.
Ekipę najlepiej wybrać po ocenie zniszczeń ostatniej działalności. Pół roku obsuwy, dwukrotne przekroczenie budżetu mieści się w normie. A teraz najważniejsze. Pod żadnym pozorem nie wolno spuścić ekipy z oka. Wiem to z własnego, robotniczego doświadczenia – nieustanna obecność zleceniodawcy męczy, złości i zmusza do tej niewdzięcznej, paskudnej czynności zwanej powszechnie pracą. Należy zadawać mnóstwo pytań, marudzić i patrzeć na ręce. Inaczej po prostu się nie da. Oto moja mądrość na dziś.
I z tą mądrością, z tym doświadczeniem – śpię w barłogu, otulony w kurz.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze