„Gambit, czyli jak ograć króla”, Michael Hoffman
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFanów talentu Coenów wypada ostrzec: owszem, są tu okruchy talentu waszych ulubieńców. Gambit bywa zwariowany, ekscentryczny… ale zawsze w wersji „nie dość”. Owych „nie dość” jest tu zresztą więcej...
Z plakatów reklamujących Gambit bije po oczach uwielbiane przez kinomanów nazwisko: bracia Coen! Ale uwaga: Coenowie odpowiadają tu jedynie za scenariusz. A i to nie do końca: Gambit to (odrobinę podrasowany przez braci) remake znanej w latach 60. komedii z udziałem Michael’a Caine’a i Shirley MacLaine. Remake, jak to się często zdarza, pozbawiony ujmującej lekkości oryginału.
Głównym bohaterem jest tu Harry Deane (Colin Firth), kurator sztuki odpowiedzialny za kolekcję ekscentrycznego bogacza, Lorda Shahbandara (wsławiony rolą Profesora Snape’a w Harrym Potterze Alan Rickman). Nie jest to łatwa współpraca: Shahbandar, arogancki prostak, na każdym kroku upokarza swojego (w dodatku tonącego w długach) eksperta. Tak rodzi się plan na przekręt za miliony. Harry od lat prowadzi poszukiwania brakującego ogniwa lordowskiej kolekcji: zaginionego w trakcie wojny obrazu Moneta. Teraz (rzekomo) odnajduje go w przyczepie campingowej amerykańskiej gwiazdy rodeo, kowbojki PJ Puznowski (Cameron Diaz). Nie jest to oczywiście legendarny oryginał, ale kopia autorstwa zaprzyjaźnionego fałszerza, Majora Wingate’a (Tom Courtenay).
Fanów talentu Coenów wypada ostrzec: owszem, są tu okruchy talentu waszych ulubieńców. Gambit bywa zwariowany, ekscentryczny… ale zawsze w wersji „nie dość”. Owych „nie dość” jest tu zresztą więcej: wdzięczny, komediowy początek szybko przeradza się w przyciężką farsę, poziom dowcipu rozczarowuje (pojawiają się nawet gagi fizjologiczno-toaletowe), sam pomysł na przekręt budzi autentyczne politowanie. Brakuje nerwu, wdzięku, napięcia: rzecz jest przewidywalna, pomiędzy oszustami (bo pojawia się tu oczywiście i tzw. mięta) nie sposób dopatrzeć się ekranowej chemii itd. Jedynym plusem są rzeczywiście znakomici aktorzy, ale to akurat truizm: Firth i Rickman zawsze są znakomici. Tym razem nie do końca potrafią ukryć rozczarowanie poziomem wypowiadanych kwestii. Ale i tak im (i tylko im) zawdzięczamy najjaśniejsze punkty Gambitu.
Czyli garść autentycznie zabawnych scen, które, nie przeczę, pojawiają się w filmie. Stąd największym błędem wydaje się tak silne eksponowanie autorstwa Coenów. Oczywiście, to gwarancja świetnej reklamy. Ale udział braci wytwarza oczekiwania, którym Gambit nie jest w stanie sprostać. To typowo hollywoodzka komedia kryminalna z wątkiem romantycznym. I gdyby dystrybutorzy sprzedawali ją w ten właśnie sposób, wypadałoby Gambit chwalić. Choćby za brak wszechobecnej (i właściwej tego typu produkcjom) żenady. Za wspominane już sceny i aktorstwo, za strawną porcję niezobowiązującej rozrywki. Ale jeżeli koniecznie musi to być film ostemplowany nazwiskiem Coenów, jeżeli autorzy pragną byście kupowali bilet z takim właśnie nastawieniem, nie poradzę: spotka was rozczarowanie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze