Głównym bohaterem jest tu Harry Deane (Colin Firth), kurator sztuki odpowiedzialny za kolekcję ekscentrycznego bogacza, Lorda Shahbandara (wsławiony rolą Profesora Snape’a w Harrym Potterze Alan Rickman). Nie jest to łatwa współpraca: Shahbandar, arogancki prostak, na każdym kroku upokarza swojego (w dodatku tonącego w długach) eksperta. Tak rodzi się plan na przekręt za miliony. Harry od lat prowadzi poszukiwania brakującego ogniwa lordowskiej kolekcji: zaginionego w trakcie wojny obrazu Moneta. Teraz (rzekomo) odnajduje go w przyczepie campingowej amerykańskiej gwiazdy rodeo, kowbojki PJ Puznowski (Cameron Diaz). Nie jest to oczywiście legendarny oryginał, ale kopia autorstwa zaprzyjaźnionego fałszerza, Majora Wingate’a (Tom Courtenay).
Fanów talentu Coenów wypada ostrzec: owszem, są tu okruchy talentu waszych ulubieńców. Gambit bywa zwariowany, ekscentryczny… ale zawsze w wersji „nie dość”. Owych „nie dość” jest tu zresztą więcej: wdzięczny, komediowy początek szybko przeradza się w przyciężką farsę, poziom dowcipu rozczarowuje (pojawiają się nawet gagi fizjologiczno-toaletowe), sam pomysł na przekręt budzi autentyczne politowanie. Brakuje nerwu, wdzięku, napięcia: rzecz jest przewidywalna, pomiędzy oszustami (bo pojawia się tu oczywiście i tzw. mięta) nie sposób dopatrzeć się ekranowej chemii itd. Jedynym plusem są rzeczywiście znakomici aktorzy, ale to akurat truizm: Firth i Rickman zawsze są znakomici. Tym razem nie do końca potrafią ukryć rozczarowanie poziomem wypowiadanych kwestii. Ale i tak im (i tylko im) zawdzięczamy najjaśniejsze punkty Gambitu.
Czyli garść autentycznie zabawnych scen, które, nie przeczę, pojawiają się w filmie. Stąd największym błędem wydaje się tak silne eksponowanie autorstwa Coenów. Oczywiście, to gwarancja świetnej reklamy. Ale udział braci wytwarza oczekiwania, którym Gambit nie jest w stanie sprostać. To typowo hollywoodzka komedia kryminalna z wątkiem romantycznym. I gdyby dystrybutorzy sprzedawali ją w ten właśnie sposób, wypadałoby Gambit chwalić. Choćby za brak wszechobecnej (i właściwej tego typu produkcjom) żenady. Za wspominane już sceny i aktorstwo, za strawną porcję niezobowiązującej rozrywki. Ale jeżeli koniecznie musi to być film ostemplowany nazwiskiem Coenów, jeżeli autorzy pragną byście kupowali bilet z takim właśnie nastawieniem, nie poradzę: spotka was rozczarowanie.