„Bez wstydu”, Filip Marczewski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPremierze towarzyszyły duże oczekiwania. Bo z jednej strony jest to pełnometrażowy debiut autora najgłośniejszej polskiej krótkometrażówki ostatnich lat, wielokrotnie nagradzanego Melodramatu. Z drugiej rzecz tyczy się rzadko obecnego na naszych ekranach tematu miłości kazirodczej. Miało być prowokacyjnie, odważnie, film miał wzbudzić szeroką dyskusję… miało być pięknie, a wyszło – niestety – jak zwykle.
Premierze Bez wstydu towarzyszyły duże oczekiwania. Bo z jednej strony jest to pełnometrażowy debiut autora najgłośniejszej polskiej krótkometrażówki ostatnich lat, wielokrotnie nagradzanego Melodramatu. Z drugiej rzecz tyczy się rzadko obecnego na naszych ekranach tematu miłości kazirodczej. W dodatku Filip Marczewski to syn znanego reżysera, Wojciecha (Weiser, Ucieczka z kina Wolność). Miało być prowokacyjnie, odważnie, film miał wzbudzić szeroką dyskusję… miało być pięknie, a wyszło – niestety – jak zwykle.
Bez wstydu podejmuje wątki z Melodramatu. 19. letni Tadek (Mateusz Kościukiewicz) powraca do rodzinnego miasta, wprowadza się do mieszkania (bardzo tym zaskoczonej) starszej siostry, Anki (Agnieszka Grochowska). Ta ostatnia zdążyła już ułożyć sobie życie z żonatym mężczyzną, gwiazdą lokalnej polityki, Andrzejem (Maciej Marczewski). Obsesyjnie zazdrosny, erotycznie zafascynowany siostrą Tadek na wszelkie sposoby próbuje skompromitować jej kochanka. Kiedy mu się to udaje, opiekuje się Anką, spłaca jej długi, ewidentnie chce zająć miejsce Andrzeja.
Bez wstydu robi co najmniej dziwne wrażenie. Jakby reżyser zadowolił się samą ekspozycją trudnych tematów, ale nie zadbał o ich uwiarygodnienie. Najlepiej widać to na przykładzie wątku głównego. Trudno uwierzyć w obezwładniającą, wzajemną fascynację Anki i Tadka: na ekranie króluje chłód, brakuje wzajemnej chemii, przyciągania, ognia, zmysłowej atmosfery. Aktorzy zaczynają walczyć z zakazanym uczuciem zanim uda im się je nie tylko przeżyć, ale nawet odnotować; erotyczna fascynacja funkcjonuje niby teza, której nie trzeba udowadniać. Nie jest to może wina samych aktorów, wyraźnie brakuje spójnej koncepcji reżysera, ale i tak interpretacje Grochowskiej i Kościukiewicza nie spotykają się ze sobą. On nadmiernie infantylny, histeryczny, ona neurotyczna, ale lodowata: na wierzch wychodzą dylematy, wątpliwości, poczucie przekraczania naturalnych, etycznych granic. Ale poprzedzającego je napięcia, flirtu, tzw. mięty, a więc przekonania, że „coś jest na rzeczy” tutaj nie ma. W efekcie piekło wątpliwości, świadomość winy: wszystko to wypada niezbyt wiarygodnie.
Trudno też chwalić wsławionego Komornikiem scenarzystę, Grzegorza Łoszewskiego. Miast pogłębić główny wątek, obaj z Marczewskim serwują całą paletę wątków pobocznych. I tak mamy tu m.in. małomiasteczkową prawicę o neofaszystowskich sympatiach, powiązania skinów z lokalnymi politykami, polską nietolerancję na przykładzie prześladowań miejscowych Cyganów, do tego portret polskiej kobiety stłamszonej przez patriarchalną tradycję, problemy dojrzewania w Polsce B… tu już niestety króluje zwyczajna publicystyka. W dodatku zalatująca pobieżną lekturą gazetowego wzorca. Bo teoretycznie ma się to wszystko łączyć w całość. Ma pokazać trudność (a nawet niemożność) przełamania stereotypów, tłamszącą ludzkie uczucia nietolerancję. Ale (podobnie jak w przypadku wątku zakazanego romansu) brakuje tu pogłębienia, wiarygodności. Marszewski piętnuje stereotypy, ale jednocześnie sam im ulega.
Na koniec (jak zwykle!) cisną się na usta frazesy o „polskim kinie”. Ale moim zdaniem zdecydowanie zbyt wcześnie jeszcze, by skreślać Marczewskiego. Facet ma odwagę, chęć poruszania trudnych tematów, ewidentnie czuje trudną do oddania specyfikę prowincjonalnej Polski. Tyle, że tym razem zwyczajnie mu nie wyszło. A znajomość z jego twórczością wciąż lepiej zacząć od wspomnianego Melodramatu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze