Ech, to czeskie kino! Zawsze takie samo. Setki, jeśli nie tysiące bliźniaczo podobnych do siebie filmów. Właściwie w całej "ponowofalowej" historii kinematografii naszych południowych sąsiadów zaobserwować można tylko jeden przełom i to bardzo nieznaczny - polegający tylko i wyłącznie na zmianie scenerii. Wcześniej musiała to być remiza, koło gospodyń wiejskich, folwark, browar, ewentualnie spółdzielnia pracy. W latach 90. doszło do głosu bardzo mocno zintegrowane środowisko skupione wokół Zelenki, Ondricka i Trojana. Przenieśli oni tradycyjne czeskie historie w realia wielkomiejskie, bohaterami uczynili zagubionych trzydziestolatków, z którymi identyfikować się mogą rówieśnicy na całym świecie. Żadnych innych zmian nie dokonali, optyka pozostała ta sama. I właściwie należałoby zacząć narzekać - dziennikarska rzetelność nakazuje stwierdzić, że czeskie kino od kilkudziesięciu lat stoi w miejscu, nie dzieje się w nim nic nowego. Tyle że nie sposób tego kina nie lubić. Przed każdą czeską premierą obiecuję sobie, że tym razem nie dam się zrobić w konia, nie zachwycę się kolejną identyczną, cieplutką, ale ironiczną historyjką o codziennych problemach. No i niestety - zawsze wychodzę "uchachany", odprężony i zadowolony. Po prostu Czesi są najlepszymi we wszechświecie producentami kina rozrywkowego. A Wycieczkowicze - doskonałym tego dowodem.
Wycieczkowicze to doskonały przykład do analizy zalet i wad czeskiego kina. Bo nie jest to Rok Diabła, nie są to Guzikowcy czy Szeptem. To nawet nie są Samotni, to obraz dalece jeszcze bardziej od wymienionych komercyjny, masowy i ludyczny. Właściwie komedia romantyczna przełamana komedią młodzieżową. Czyli miks, który w przypadku każdej innej kinematografii musi skończyć się totalną żenadą. Ale nie u Czechów. Ci aplikują "to co zwykle" i wychodzą obronną ręką. Czym jest "to co zwykle", każdy musi sobie odpowiedzieć sam; zdaniem niżej podpisanego, obok specyficznego poczucia humoru, decyduje tutaj ogromny dystans, mocno ironiczny i kpiarski, ale zawsze ciepły i serdeczny stosunek twórców do wykreowanych przez siebie bohaterów i - przede wszystkim - umiejętność śmiania się z tego, co smutne. I tak ta prościutka historyjka, której trzon krąży wokół odwiecznego problemu urlopowiczów, a więc zagadnienia pt. "turnus mija, a ja niczyja" zyskuje dyskretnie zarysowane drugie dno. Bo twórcy z jednej strony drwią z bezmyślnego, nadmorskiego "rykowiska", z drugiej traktują je ze zrozumieniem, widzą w nim element ludzkiej natury, prawdopodobnie także samych siebie. Podobnie traktują temat starości, nietolerancji, uprzedzeń, kryzysów małżeńskich itd. W efekcie dostajemy lekką historyjkę, która bawi i cieszy, ale w podtekstach przemyca całkiem niegłupią refleksję. Taką, w której każdy odnajdzie coś z siebie. A że jest to dokładnie to samo, co zawsze w czeskim kinie? Bądźmy szczerzy - a komu to przeszkadza?
I tyle. Kto kino Czechów zna i lubi, doskonale wie, o co mi chodzi. Kto nie zna - o ile są jeszcze tacy - niech pozna. Ubaw jest po pachy, a żenady typowej dla komedii z miłością w tle na szczęście nie doświadczymy. A że wszystko to jest trochę bujda, że życie nie jest tak miłe, ciepłe i wyrozumiałe jak chcieliby tego czescy twórcy? Niezwykła popularność tego kina w Polsce dowodzi, że nie za bardzo nam to przeszkadza. Także ja sam po każdej czeskiej premierze czuję, że ktoś mnie nabiera, że nabija mnie w butelkę. Ale szczerze mówiąc dobrze mi w tej butelce.