"Między słowami", reż. Sofia Coppola
MICHAŁ GRZYBOWSKI • dawno temuBob Harris (Murray), aktor po pięćdziesiątce, który najlepsze lata ma już za sobą, przyjeżdża na kilka dni do Tokio, gdzie ma wziąć udział w reklamie whisky Santori i zainkasować okrągłe dwa miliony dolarów. Zagubiony w obcej kulturze, męczony przez bezsenność (zmiana strefy czasowej), spędza dnie i noce w hotelowym barze. Tu poznaje młodą mężatkę, świeżo upieczoną absolwentkę filozofii, Charlotte (Johansson). Pomijając różnicę wieku, łączy ich właściwie wszystko. On przechodzi kryzys wieku średniego, poza telefoniczną wymianą uprzejmości nie ma żonie w zasadzie nic do powiedzenia, ona zastanawia się, co chciałaby robić w życiu i wyraźnie męczy się ze swoim mężem, rozrywkowym fotografem. Spotkanie owocuje piękną przyjaźnią, na którą mają tylko tydzień.
Drugi film w dorobku Sofii Coppolii zebrał do tej pory większość z możliwych nagród i ma szanse na kolejne, w tym Oscary. Ten skromny, niskobudżetowy obraz, bardzo różni się od jej debiutu, średnio udanego dramatu "Przekleństwa niewinności" - jest bardzo osobisty i może dlatego oddziałowuje na widza tak mocno. W treści przywołuje na myśli filmy Richarda Linklatera, jak np. "Przed wschodem słońca", ale jest opowiedziany zupełnie inaczej. Coppola w dużej mierze zrezygnowała z rozbudowanych dialogów i postawiła na swój talent czysto reżyserski (scenariusz podobno liczył raptem siedemdziesiąt pięć stron) - klimat budują przede wszystkim piękne zdjęcia, świetnie dobrana muzyka i doskonali aktorzy, których już sama obecność uwiarygodnia postacie na tyle, że słowa wydają się być zbędne.
Bill Murray raczej nie uniknie porównań do swojej, dosyć podobnej, kreacji w słynnym "Dniu świstaka", chociaż nie ma mowy o powtórce, czy też kopii. Tym razem rozegrał to inaczej, tu nie miał miejsca na rozkoszną błazenadę. Któż by się spodziewał, że po komediowych, "hollywoodzkich" latach, Murray ograniczy swoją działalność zawodową do bardzo ciekawych ról w filmach niezależnych (szykuje się właśnie jego trzeci raz u Wesa Andersona). Razem z bardzo młodą Scarlett Johansson (rocznik 1984, w sumie ewenement, zwykle aktorki grają postaci młodsze od siebie) zbudowali duet bardzo prawdziwy i naturalny.
"Między słowami" nie jest w żadnym wypadku komedią romantyczną, jak bywał błędnie reklamowany, chociaż akcentów komediowych tam nie brakuje. Większość wynika oczywiście z owych kulturowych (i językowych) różnic, ale nie zabrakło też zwięzłej satyry na Hollywood w ogóle (już sam powód wizyty Harrisa w Japonii jest znaczący). Wszystko to podane bardzo lekko.
Najciekawsze w tym filmie jest to, czego słowami opisać się właściwie nie da, ten specyficzny kinowy czar. Dzieło córki reżysera "Dnia Apokalipsy" jest, jakby spojrzeć całkowicie z boku, powolne i w zasadzie nic szczególnego, ani oryginalnego się tam nie dzieje. A jednak po pierwszym seansie nieodparcie nachodzi człowieka myśl o kolejnym spotkaniu z Bobem, Charlotte i Tokio — to się rzadko zdarza.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze