„Harry Potter i Insygnia Śmierci część 2”, David Yates
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNie zawiodą się ci, którzy wierzyli w efektowny finał. Drugie Insygnia wgniatają w kinowy fotel. Zachwycają, przerażają, oferują kolorowy zawrót głowy. Akcja gna tu na złamanie karku. Obłąkane tempo w kluczowych momentach potrafi jednak zwolnić, by oglądający odczuli grozę, wzruszenie, by mogli dopingować ulubione postacie. Fani dostali finał na miarę swoich oczekiwań.
Finał musiał nadejść i nie miał prawa rozczarować. Bo o ile J.K. Rowling udźwignęła ciężar siedmiotomowej sagi, o tyle z ekranizacjami bywało różnie. Aż do Więźnia Azkabanu narzekać mogli jedynie zdeklarowani przeciwnicy całego cyklu. Ale później… już Książę Półkrwi wystawiał cierpliwość fanów na ciężką próbę. Pierwsza część Insygniów była najzwyczajniej nudna, infantylna, nieporadna. Ale nie zawiodą się ci, którzy wierzyli w efektowny finał. Drugie Insygnia autentycznie wgniatają w kinowy fotel. Zachwycają, przerażają, oferują kolorowy zawrót głowy, który długo będziecie pamiętać.
Rehabilituje się też, jak dotąd najbardziej zachowawczy z ekranizujących Harry’ego reżyserów, David Yates. Nie, żeby Yates zaskakiwał, czy ryzykował. Przeciwnie: mamy tu podręcznikowe wykorzystanie hollywoodzkiego przepisu na superprodukcję. A więc dziać ma się dużo i szybko. W ostatnich latach dopisano do tej recepty: zbyt szybko, by widz mógł wytworzyć w sobie jakiekolwiek wątpliwości. Na szczęście twórcy ostatniego Pottera pamiętali o złotej erze wielkich widowisk. Nie dali sobie narzucić kalejdoskopu, który przyćmiłby emocje widzów. I tak Insygnia część 2 z jednej strony są najdynamiczniejszym z dotychczasowych Potterów. Akcja gna tu na złamanie karku, ekranowe tempo zdarzeń autentycznie zapiera dech w piersiach. W dodatku (co specjalnie nie zaskakuje) dostajemy oszałamiającą demonstrację tego, co potrafią wyczarować dziś magicy od efektów specjalnych. Niby nie zaskakuje, ale muszę przyznać: oglądałem ten film z przysłowiową „otwartą buzią”. Podniebne potyczki z udziałem fruwających smoków, ogniste kule utrącające wieże gigantycznych zamczysk, armie potworów, upadki w podziemne otchłanie… Wszystko to wzmocnione sprytnie wykorzystaną głębią technologii Imax 3D naprawdę robi gigantyczne wrażenie. Ale najważniejsze, że Yates nie uległ modzie na wspominaną tu już dynamikę odbierającą opowieści sens i klarowność. Przeciwnie: konstrukcja przez cały czas pozostaje przejrzysta. Do tego twórcy mają świadomość, jak bardzo bohaterowie Pottera wryli się już w masową świadomość, jak wiele można rozegrać na sympatii śledzących ich przygody od ponad dziesięciu lat widzów. I rzeczywiście: obłąkane tempo zdarzeń w kluczowych momentach potrafi zwolnić, by oglądający odczuli grozę, wzruszenie, by mogli dopingować ulubione postacie. W tych właśnie chwilach Yates przypomina o bajkowym pierwowzorze, wyrzuca na pierwszy plan to, co zawsze było najgroźniejszą bronią zwalczających Voldemorta dzieciaków. A mianowicie ich przyjaźń, miłość, lojalność, wzajemne przywiązanie. Na szczęście twórcy nie zapomnieli, że ekranizują bajkę.
Ale bajkę zaskakująco złowrogą. Rowling wielokrotnie podkreślała, że chce historii, która będzie dorastała wraz z wyczekującymi kolejnych tomów czytelnikami. I tak ostatni Potter jest też Potterem najmroczniejszym. I najbardziej krwawym. Yates ponownie przywołuje tu ikonografię hitlerowskiej III Rzeszy. Ogarniające czarodziejski świat zło pławi się we wspomnieniu obozów masowej zagłady, wyrafinowanych tortur, segregacji rasowej. Znów istotną rolę grają tu nierzadko drastyczne retrospekcje, nadprzyrodzoną łączność Harry’ego i Voldemorta opowiedziano z perspektywy, którą kino ilustrowało dotąd głównie narkotyczne paranoje i tzw. bad tripy. W dodatku trup ściele się tu gęsto. Rowling zawsze umiała zaskoczyć uśmiercając ważnych bohaterów, ale tym razem rozgrywka jest ostateczna. Na stosie ciał obrońców Hogwartu raz po raz lądują postaci uwielbiane przez czytelników. I wywiera to duże wrażenie. Całość domyka patetyczny, a nawet heroiczny nastrój. Czuć tu emocje obrońców ostatniego skrawka wolnego świata, czuć ich poświęcenie. I nawet jeśli całość jest jedynie popkulturową bajką dla masowego odbiorcy, nie poradzę: mnie finałowy Harry kilka razy solidnie przestraszył. A nawet wzruszył.
I dobrze. Bo oczywiście zawsze można narzekać. Na to, że odtwórca roli Harry’ego okazał się nie tak dobrym aktorem, jak partnerujące mu pozostałe dzieciaki. Że całość od początku była post modernistyczną kalką fragmentów Tolkiena, Le Guin itd. Ale byłoby to narzekanie wysilone i nieszczere. Bo pośród opuszczającego pokaz prasowy tłumu nobliwych filmoznawców dało się słyszeć głównie uwagi w rodzaju o rany, ale się działo! i szkoda, że to już koniec. I pod nimi właśnie z pełnym przekonaniem się podpisuję. Bo bez wątpienia fani Harry’ego dostali finał na miarę swoich oczekiwań. A o to przecież chodziło.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze