"Bogini z labradoru", Konrad T. Lewandowski
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temu„Bogini z labradoru” to druga po „Magnetyzerze” odsłona przygód Jerzego Drwęckiego, świeżo awansowanego na nadkomisarza. Tym razem musi rozwikłać tajemnicę spisku zawiązanego przez tajemne (a jakże) towarzystwo okultystyczne. Zagrożony jest sam marszałek Piłsudski, a wkrótce dochodzi do potrójnego morderstwa, najprawdopodobniej na tle rytualnym.
To dopiero dziwaczne – Konrad Lewandowski dekadę temu odniósł umiarkowany sukces, wydając zbiór opowiadań fantastycznych „Noteka 2015”, prawdziwą literacką petardę, a tytułowe opowiadanie zyskało nominację do najważniejszej nagrody branżowej, Nagrody Zajdla. Zapowiadał się na gwiazdę, tymczasem przez lata błąkał się na marginesie rynku, by wrócić z pompą, ale już jako autor kryminałów. Jest też literackim pracusiem, wypuszczającym książki w półrocznych odstępach. Niezłe książki.
Żeby było jeszcze trudniej, Drwęcki prowadzi nierówną grę z Reginaldem Pulteneyem, detektywem o arystokratycznych manierach i bywalcem burdeli. W centrum rozgrywki pojawia się tajemnicza figurka, tytułowa bogini, mająca ponoć moc przywoływania demonów.
Drwęcki specjalnie nie ma ochoty babrać się w tej kabale, zwłaszcza że w duchy nie wierzy; właśnie wrócił z podróży poślubnej i chciałby cieszyć się młodą żoną. Taki jego los. Wiadomo też, że dobry detektyw nie może obyć się bez przyjaciela. Tym razem pada na Adama Platona Płachetko, zwanego Gryfkiem – kolegę z wojska, rodowitego lwowianina i zawodowego złodzieja. Jak to mówią, takich trzech jak nas dwóch to nie ma ani jednego.
Lewandowski, facet o imponującym doświadczeniu literackim (przypomina nieco właśnie pisarza z lat 30. wypuszczającego w powieściach odcinkowych ogromne ilości tekstu), nie ma problemów ze skrojeniem fabuły wedle kanonów gatunku, wydaje się jednak, że bardziej interesuje go tło, które tworzy, i cała gama smaczków obyczajowych, twórczo rozwijających formułę wypracowaną przez Marka Krajewskiego – kryminalna zagadka z odrobiną niesamowitości, wpleciona w gęste tło.
Próba odmalowania przedwojennej Warszawy nie kończy się tylko na sztafażu. Lewandowski posługuje się stylizowaną na ówczesną mową potoczną, a z odtwarzania gwary lwowskiej wydaje się mieć prawdziwą uciechę. Okultyzm w tamtych czasach stanowił szczególną modę elit, a wróżbici w rodzaju Stefana Ossowieckiego byli gwiazdami salonów, do tego – jak chce Lewandowski – rzeczywiście kręcili się przy władzy, zainteresowanie parapsychologią zdradzał sam Piłsudski. Fantazją więc jest sam spisek. Chyba że o czymś nie wiemy.
Osobną sprawą jest gra szczegółem – choćby scena, w której Płachetko wspina się na piąte piętro metodą „na pajęczarza”, długo pozostaje w pamięci. Lewandowski wyróżnia się też umiejętnością rzadką, choć z pozoru banalną – potrafi bowiem pisać o seksie, unikając błędów właściwych niemal wszystkim autorom polskiej prozy popularnej: nie skręca ani w pornograficzną dokładność, ani w zbędną wstydliwość. Człowiek czyta o tym, jak pan nadkomisarz figluje z małżonką, i łapie się na głupiej myśli, że być może kiedyś ludzie kochali się bardziej niż teraz.
Podoba mi się ta Warszawa Lewandowskiego. Ma urok starej, choć podrobionej przecież pocztówki, gdzie facetowi pornografia nie mieści się w głowie, złodziej ma swój honor, wszystkie dziwki są piękne, a gdzieś w bramach, kawiarniach i zaułkach kryje się prawdziwa, diabelska tajemnica, którą dziś szlag trafił, gdzieś pomiędzy debiutem Marilyn Manson a dziesiątym wydaniem „Biblii satanistycznej”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze