"Ocean strachu", reż. Chrisa Kentis
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuFilm kręcony jest amatorską kamerą, przez co jakość większości obrazów przywodzi na myśl perwersyjnego pornosa, z gościnnym udziałem rekinów. Na domiar złego aktorzy – również amatorzy. Ubóstwo ich słownictwa ma w sobie coś z monotonnych postękiwań weteranów branży erotycznej. Ta para rozbitków wystawiła moją cierpliwość na ciężką próbę.
Film Chrisa Kentisa wygrał tegoroczny festiwal filmów niezależnych w Sundance i stał się też przebojem w normalnej dystrybucji. Historia jest oparta na faktach. Oto Daniel i Susan – para wręcz archetypowa, amerykańska aż do bólu – wybiera się na wycieczkę typu last minute na egzotyczna wyspę. Ona jest zestresowaną pracoholiczką, on bezrobotnym miłośnikiem telewizji. Oboje nurkują, więc następnego dnia po przylocie niezwłocznie udają się na rafy. Kiedy wynurzają się z podmorskich, koralowych światów, okazuje się, że wynajęta łódź odpłynęła, zostawiając ich na środku oceanu. Przez resztę filmu dryfują, boją się, rozmawiają i kłócą, podgryzani przez niewidoczne i widoczne żyjątka…
Ocean strachu jest bardzo neutralnym filmem. Wady i zalety są w nim tak sprawiedliwie rozłożone, że ostateczna ocena może być tylko neutralna. Jako zalety wymienić można prawdopodobieństwo fabuły, niewątpliwe napięcie i oddanie grozy nieujarzmionej przyrody. Morski żywioł jest w tym filmie przerażająco bezstronny, potężny i piękny. Co jakiś czas kamera zostawia szamoczące się małżeństwo i spokojnie rejestruje fale, niebo i zachód słońca. Jest coś w tym, że majestat natury uświadamiamy sobie w pełni dopiero wtedy, kiedy ona właśnie się do nas dobiera, np. w wysokich górach, czy na biegunie.
Niestety, ujęcia pejzażowe nie czynią wiosny. Wymiar czysto ludzki Oceanu strachu jest, delikatnie mówiąc, rozczarowujący. Sam ocean jest straszny i piękny i głęboki, ale pod względem aktorskim obraz Kentisa to już nawet nie mielizna, to dno. Trudno jest coś zagrać, mając do dyspozycji jedynie głowę, i to podmywaną przez fale, ale to, co tutaj widzimy, to przesada.
Film kręcony jest amatorską kamerą, przez co jakość większości obrazów przywodzi na myśl perwersyjnego pornosa, z gościnnym udziałem rekinów. Na domiar złego aktorzy – również amatorzy. Ubóstwo ich słownictwa ma w sobie coś z monotonnych postękiwań weteranów branży erotycznej. Bohaterowie porozumiewają się rozbrajającą amerykańską grypserą w stylu: Are you okey? Yes, I’ m okey. Really? Yes, honey, I’m really okay. O, that’s okay. Rozumiem, że ludzie zjadani przez morskie potwory nie muszą od razu rozmawiać o sensie życia, dowcipkować, czy zdobywać się na błyskotliwe uwagi, ale ta para rozbitków wystawiła moją cierpliwość na ciężką próbę.
Pozostaje mieć nadzieję, że byli smaczni.Okay?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze