„Trzy żywoty świętych”, Edwardo Mendoza
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuPisarz wspaniale władający piórem i bystry obserwator codzienności napisał trzy krótkie historyjki - wszystkie świetne. W żadnym z opowiadań nie ma zbyt wiele Boga. Nikt tutaj nie dokonuje dramatycznych wyborów, nie poświęca się za miliony, brak tłumu bezbożników gotowych ukamienować delikwenta. Świętości, zdaniem Mendozy, nie da się osiągnąć w drodze heroizmu lub męczeństwa. Jest o wiele trudniej. Znakomita i zabawna lektura.
Znajomy utrzymuje, że nikt nie ma tak przegwizdane jak święty, zaś wezwanie do świętości oznacza, w gruncie rzeczy, gotowość na nieustanne pasmo utrapień. Coś w tym jest: ich żywoty rzadko kończą się przyjemnie, ogrom cierpień i upokorzeń potrafi odebrać mowę, żeby wskazać tylko pomyje wylewane na głowę nieszczęsnego Aleksego, czy też Szymona, miotającego przekleństwa ze swojego słupa. Mendozy nic ci święci nie obchodzą, ma swoich, lepszych, a na pewno śmieszniejszych.
Istnieją dwa rodzaje książek humorystycznych. Pierwsze stanowią twórcze rozwinięcie nieśmiertelnej skórki od banana, na której wywraca się dzierżący tort nieszczęśnik. Pełno tam hałasu, absurdalne pomysły mnożą się niczym portowe szczury, a wszystko – jak Świat dysku Prachetta – służy jedynie rozśmieszeniu czytelnika. Lektura takich książek przypomina walenie głową o ścianę. Lepiej już oglądać Benny’ego Hilla. Drugi rodzaj humoreski wywodzi się z tradycji Haskowskiej, gdzie hece wyrastają z drobiazgowo oddanej rzeczywistości, zdarzają się wiarygodnym bohaterom i zdają się służyć celom wyższym. Mendoza, autor znakomitych Trzech żywotów świętych szczęśliwie sytuuje się w drugiej grupie.
Trzy krótkie historyjki, a wszystkie świetne. Wieloryb opowiada historię upadku indiańskiego biskupa, który w skutek rewolucji wylądował w Barcelonie bez grosza przy duszy: staje się pijakiem, złodziejem, w końcu cynglem, słowem oddaje się wszystkim możliwym czynnościom, które nie kojarzą się z powagą stanu duchownego. W tle mamy rodzinkę co się zowie, galerię zakłamanych ciotek, mrukliwych ojców i wujów, którzy ze świadomego wyboru nie pojmują już praw rządzących naszym nieszczęśliwym światem. W drugiej opowieści poznajemy śmiertelnie chorego safandułę, który wprost z serca Afryki pędzi odebrać Nobla w imieniu niedawno zmarłej matki: nie ma czasu na postój, więc nie trudno sobie wyobrazić jak wygląda, a przede wszystkim jak pachnie na tej wspaniałej gali. Wreszcie, historia trzecia, wycofana nauczycielka zaraża miłością do książek młodego przestępcę. Ten czyni wybór najgorszy z możliwych, czyli zostaje pisarzem. Nie lepiej, pytam ja teraz, sprzedawać cegłę w jakimś morderczym zaułku?
Na czym polega świętość? Nie na religijności. W żadnym z opowiadań nie ma zbyt wiele Boga i nawet biskup z Wieloryba wybrał karierę duchownego kierując się nie powołaniem, lecz rozpaczliwą próbą przeżycia. Nauczycielka z Pomyłki bynajmniej nie jest typem organicznika poświęcającego się dla wykolejeńców. Robi swoje i klnie na los. Nikt tutaj nie dokonuje dramatycznych wyborów, nie poświęca się za miliony, brak tłumu bezbożników gotowych ukamienować tego czy innego delikwenta. Świętości, zdaniem Mendozy, nie da się więc osiągnąć w drodze heroizmu lub męczeństwa. Jest o wiele trudniej. Należy bowiem być człowiekiem przyzwoitym, czyli dotrzymywać słowa, a jeśli go dotrzymać nie można, konieczne jest zadośćuczynienie. Prócz tego wymagana jest odrobina odwagi cywilnej, upór i traktowanie człowieka jako człowieka właśnie, nie przedmiotu stworzonego do czerpania korzyści. Niby wszyscy to wiemy, a jednak warto przypomnieć, zwłaszcza, jeśli czyni to Eduardo Mendoza, pisarz wspaniale władający piórem i bystry obserwator codzienności. Znakomita lektura.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze