„Adwokat”, Ridley Scott
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temu„Adwokat” irytuje i dłuży się niemiłosiernie. Może funkcjonować jako definicja przerostu formy nad treścią, z pewnością jest jednym z największych rozczarowań 2013 roku. Obsada to spełniony sen każdego reżysera. Zapowiadał się spektakularny sukces, a dostaliśmy, owszem spektakularną, ale zdecydowanie porażkę.
„Adwokat” miał być kinową sensacją końca 2013 roku. Wszyscy oczekiwali arcydzieła. I mieli do tego pełne prawo. Jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy, nagradzany, kochany przez kino (jego prozę ekranizowali m.in. bracia Coen (obsypane nagrodami „To nie jest kraj dla starych ludzi”), czy John Hillcoat („Droga”) Cormac McCarthy napisał scenariusz. Za kamerą stanął Ridley Scott („Łowca Androidów”, „Obcy – 8. pasażer Nostromo”, „Thelma i Lousie”). Obsada to spełniony sen każdego reżysera. Zapowiadał się spektakularny sukces, a dostaliśmy, owszem spektakularną, ale zdecydowanie porażkę.
Tytułowy adwokat (Michael Fassbender) od lat reprezentuje interesy gangsterów. Bogaty, przystojny, właśnie spotyka miłość swojego życia: piękną Laurę (Penelope Cruz), która przyjmuje jego oświadczyny. Następnym krokiem ma być bajeczna fortuna: bezimienny bohater zamierza wejść w narkotykowy (a konkretnie przemytniczy) biznes. Wprowadzają go m.in. teksański milioner Westray (Brad Pitt), ekscentryczny właściciel klubów nocnych, Reiner (Javier Bardem) i jego żona, klasyczna femme fatale Malkinia (Cameron Diaz). Wszyscy ostrzegają, że to niebezpieczny świat, w którym każdy błąd może wiele kosztować, ale adwokat słuchać ich najwyraźniej nie zamierza.
Świat pokochał McCarthy’ego za depresyjny, apokaliptyczny przekaz; połączenie biblijnej alegorii z westernem pogranicza, thrillera z antyczną tragedią itd. Przed wspomnianym sukcesem obrazu braci Coen proza Amerykanina uchodziła za genialną, ale nieprzekładalną na język kina. Scenariusz autorstwa samego pisarza niestety potwierdza tę tezę. „Adwokat” jest chłodny, mało angażujący, raz po raz otwarcie pretensjonalny. Nie ma tu tradycyjnie rozumianej intrygi, zastępuje ją seria scenek rodzajowych, w których zblazowani bohaterowie wygłaszają pesymistyczne (i w większości bzdurne) mini traktaty o marności świata, drapieżności ludzkiej natury, nieuniknionym schyłku cywilizacji itd. Uzupełnia to nachalna symbolika, przypadkowy patchwork popkulturowych tropów (kłania się nawet kino klasy B) i bijący z każdej sceny programowy, zdradzający zakończenie, pozbawiony sugestywności fatalizm. Nie pomagają przepiękne zdjęcia Wolskiego; cudowni, ale wyraźnie męczący się aktorzy i znany nie od dziś talent Scotta do stylizacji. Całość jest zwyczajnie niestrawna.
Pozostaje żal, bo przyznaję: jestem fanem McCarthy’ego. W „Adwokacie” (teoretycznie) odnajdujemy wszystkie cechy jego niezwykłej prozy. Tyle, że zaserwowane programowo i bez świadomości reguł ekranowej narracji. Te ostatnie (jak mało kto!) zna i rozumie Ridley Scott: możemy się jedynie zastanawiać, dlaczego nie poprawił scenariusza. Tak, czy siak: „Adwokat” irytuje i dłuży się niemiłosiernie. Może funkcjonować jako definicja przerostu formy nad treścią, z pewnością jest jednym z największych rozczarowań 2013 roku.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze