„Selma” Ava DuVernay
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temu„Selma” trafia na nasze ekrany jako ostatnia z tzw. tegorocznej oscarowej puli. Pominięta przez Akademię (nagroda jedynie za piosenkę) od początku budziła (jak się okazuje: uzasadnione) wątpliwości. Bo czy mogliśmy oczekiwać, że historyczny fresk o Martinie Lutherze Kingu dostarczy nam emocji porównywalnych z szaleństwami Inarritu („Birdman”), czy Andersona („Grand Budapest Hotel”)?
„Selma” trafia na nasze ekrany jako ostatnia z tzw. tegorocznej oscarowej puli. Pominięta przez Akademię (nagroda jedynie za piosenkę) od początku budziła (jak się okazuje: uzasadnione) wątpliwości. Bo czy mogliśmy oczekiwać, że historyczny fresk o Martinie Lutherze Kingu dostarczy nam emocji porównywalnych z szaleństwami Inarritu („Birdman”), czy Andersona („Grand Budapest Hotel”)?
Lata 1964/65. Pastor King (bardzo dobry David Oeylowo) odbiera właśnie Pokojową Nagrodę Nobla. Wraca do USA, by walczyć o prawa wyborcze dla czarnoskórych Amerykanów. Prawa teoretycznie już zagwarantowane (w „ustawie o prawach obywatelskich”), ale w praktyce, szczególnie w południowych Stanach, niekoniecznie respektowane. Po klęsce drogi dyplomatycznej (prezydent Johnson — Tom Wilkinson — odmawia wsparcia stosownego dekretu) Martin Luther King organizuje wielki marsz protestacyjny w Alabamie. Marsz ma przejść z tytułowego miasteczka Selma aż do stolicy stanu Montgomery.
„Selma” ma wszystkie wady i zalety tego typu filmów. Przykuwa uwagę staranną realizacją, jest pięknie sfotografowana. Kapitalnie odtworzono tu realia lat 60. ubiegłego wieku (ubiory, auta, wnętrza itd.). Bardzo dobrze radzą sobie też aktorzy. Przede wszystkim Oeylowo w tak lubianym przez Akademię aktorstwie wcieleniowym. Ale ciekawie zarysowano też postaci z otoczenia Kinga, a także (interesujące, choć nazbyt epizodyczne role m.in. Tima Rotha czy Martina Sheena) jego politycznych przeciwników. Niestety: DuVernay popada w „czytankowy” ton, bywa irytująco patetyczna i przede wszystkim niekonsekwentna. Z początku wydaje się, że reżyserka „odbrązowi” postać legendarnego działacza. Widzimy Kinga w chwilach słabości, dowiadujemy się o jego romansach… ale to jedynie pozory: przez większość czasu atakuje nas pomnikowy, uproszczony obraz głównego bohatera. Podobnie jest z ujęciem narracyjnym. Pojawiają się ciekawe wątki (inwigilacja FBI, złożone relacje wewnątrz grupy działaczy, polityczne gry, umiejętne wykorzystywanie mediów itd.) ale i one giną pod naporem „szkolnego” ujęcia: ważne jest odhaczenie kluczowych momentów i nieodzowna porcja ideologii. Z tych uproszczeń rodzi się największa wada „Selmy”. Film zaczyna się ciekawie, ale z czasem gubi rytm, nerw, napięcie. Okazuje się mało angażujący, chwilami wręcz nużący.
Nie znaczy, że jest źle: dostajemy solidną, hollywoodzką normę. Cieszącą oko, mającą należyty rozmach itd. Ale klęska w oscarowych zmaganiach nie dziwi. Amerykanie dostarczyli nam w zeszłym roku kilku (choćby tych wspomnianych na wstępie) naprawdę kapitalnych i oryginalnych obrazów. „Selma” powtarza znane schematy: takich filmów widzieliśmy już naprawdę mnóstwo.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze