"Zbuki", Natasza Socha
MAGDA GŁAZ • dawno temuNatasza Socha bawi się stereotypami, wyśmiewa przywary. Zdziera z ludzi maski szczęścia, dobroci i powszechnej życzliwości, bo kiedy interesanci przychodzą do Klo, są tylko złośliwcami, którzy życzą innym wszystkiego, co najgorsze. Powieść utkana jest z absurdów. Świat wykreowany przez Sochę w pośredni sposób odnosi się do współczesnej rzeczywistości. Zbudowany jest z realnych elementów, które jednak do siebie nie pasują i nie da się ich złożyć w obraz świata naprawdę nas otaczającego.
Po przeczytaniu kolejnej powieści Nataszy Sochy dochodzę do wniosku, że autorka najlepsze ma dopiero przed sobą. Debiutancka „Macocha” była nieciekawa, trywialna i momentami nudna. Potem przyszedł czas na interesujący „Ketchup” będący kpiną ze współczesnego świata, w którym liczy się spektakularny sukces poświadczony nie inteligencją, ale umiejętnością wykreowania i sprzedania siebie. Socha ostro krytykuje dzisiejszych idoli życia publicznego, którzy wyznaczają trendy. Trzecia powieść - „Zbuki, czyli jak bardzo boli nas cudzy sukces” - jest najciekawszą pozycją w dorobku Sochy — absurdalna, a jednocześnie komiczna, symboliczna, ale i dosłowna. Skoro każda następna jej powieść jest lepsza od poprzedniej, można mieć cichą nadzieję, że kolejna stanie się przebojem.
Ale po kolei. „Zbuki” to nie tylko potoczne określenie zepsutych jaj, ale jak się dowiadujemy z powieści Sochy, to ludzie, którzy swoje najgorsze myśli chowają głęboko, a skrycie marzą, aby na bliźnich spadły same nieszczęścia. Jednocześnie sumienie pragną mieć czyste jak łza. Spełnienie ich marzeń stanie się możliwe za sprawą Konstancjusza Klo. Wychodzi on po sześciu latach z więzienia, wraca do pustego domu, ssie suchą torebkę herbaty, okrywa się kurzem, który zadomowił się podczas jego nieobecności, i zasypia. Potem otwiera jednoosobową firmę zajmującą się skupowaniem ludzkich świństw. I tak oto staje się workiem na ludzkie złe myśli i życzenia, to na niego inni przerzucają swoje małe świństewka i wielkie świństwa, jego obarczają poczuciem winy. Konstancjusz łyka je, zakopuje w doniczce, zamyka w puszkach albo wyrzuca.
Jest więc tramwaj nr 7, który nigdy się nie zatrzymuje, można oddychać powietrzem, tylko że będzie miało zapach zgniłego kalafiora, zlizać deszcz z szyby, będąc wewnątrz pomieszczenia, spróbować lodów o dziwnym smaku padliny czy też cukierków lukrecjowych.
Język powieści jest niezwykle lekki, ale dosadny. Autorka nie wartościuje ani nie ocenia poczynań bohaterów, przedstawia tylko karykaturalny obraz rzeczywistości. Socha uważnie przypatruje się ludzkim wadom i stosując ironię i absurd, wyśmiewa je i obnaża. Jej ostrze celnie uderza i w pewnym momencie śmiech milknie i zamienia się w zastanowienie, a nawet zasmucenie. To, co wydawało się śmieszne, przestaje takie być.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze