"Oberki do końca świata", Wit Szostak
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNa powieść składa się kilkanaście rozdziałów mających postać tytułowych oberków. W gęsty, bardzo literacki rytm Szostakowej prozy wplatane są jak refren rymowane fragmenty. Fabularną klamrę stanowią losy małżeństwa Marii i Józefa, mieszkających przez całe życie w Rokicinach. Wokół nich pełno jest muzyki ludowej, niesamowitości, tajemnicy i toczących się przedziwnych losów ludzkich.
Wit Szostak dał się poznać jako autor spokojnej, filozofującej powieści fantastycznej, wyłożonej niezwykle literackim językiem, a także jako człowiek ze specyficznym poczuciem humoru – w jego debiutanckich „Wichrach Smoczogór” nie ma bowiem ani pół smoka. Obsypany branżowymi nagrodami lub nominacjami do nich wycofał się na trochę z prozy (swoją drogą, dobre pytanie – co pisarz robi, kiedy już nie pisze) – „Oberki do końca świata” są zaś świadectwem znakomitego powrotu, zarazem wycieczki w nowe rejony. Ta szczególna powieść nie ma za wiele wspólnego z fantastyką, na pewno zaś nie przekracza umownej granicy między realizmem magicznym a opowieścią fantastyczną.
O czym to właściwie jest? Ano o wsi, gdzie nie wpuszczono historii. Mamy Rokiciny, góralską wioskę, wojna światowa wisi w powietrzu. Józef zakochany nieszczęśliwie w żonie własnego brata prosi Boga, by pozwolił mu miłość odzyskać – a Bóg, jak to On, spełnia tę prośbę w sposób szczególny, powołując brata i konkurenta w jednej osobie w kamasze. Przerażony Józef wypowiada drugą prośbę, skoro brat już poszedł, to niech wojna przynajmniej nie przyjdzie. I rzeczywiście, Rokiciny otacza niewidzialny, niemal magiczny krąg, w nim trwa życie, wbrew Hitlerom, Stalinom i planom sześcioletnim, przez niemal pół wieku, wytyczone rytmem pór roku, miłości, zazdrości, a nade wszystko ludowych oberków, dziś niemal zapomnianych.
Mamy historię bezimiennego niemieckiego oficera, którego przywieźli partyzanci pod koniec II wojny światowej, opowieść o człowieku, który trzydzieści lat ostrzył nóż, by się zemścić (jak to bywa w ludowych przypowieściach, kiedy przyjdzie wreszcie zemsty dopełnić, jego ofiara strzela sobie w głowę z powodu bankructwa), wreszcie, dziwaczne losy człowieka, który – jak to ludzie powiadają – zaprzedał diabłu duszę dla kobiet i muzyki. Szostak pisze spokojnie, z ciepłem, a może i miłością do swoich bohaterów.
Szostak konsekwentnie nadał powieści rytm muzyczny i ludowy, człowiek czyta i robi mu się głupio, bo tupie nogą podczas lektury, podśpiewuje, kątem oka szuka skrzypka. Podobno był pomysł dodania płyty z oberkami, dopasowanymi do każdego rozdziału. Pomysł upadł – szkoda, choć może uniknęliśmy nadmiaru niezwykłości. Właściwie nie przypominam sobie podobnej książki, przynajmniej w Polsce i w ostatniej dekadzie – rzeczy trochę podobne wydawało Czarne w serii europejskiej i właściwie należy się dziwić, że Szostak nie trafił właśnie tam. Szukając literackich inspiracji, na upartego możemy wskazać Odojewskiego z podmianką jego kresów na Beskid czy coś podobnego, gawędy księdza Tischnera, u którego Wit Szostak terminował, ze starych mistrzów Reymont, a także Tolkien, ze względu na zakorzenienie opowieści w micie. Trudno też przywołać książkę pisaną równie spokojnie, wbrew czasom, jakby i w słowo Szostaka historia nie miała wstępu.
Rokiciny, muzykanci to świat zupełnie mi obcy – większość czytelników pewno czuje podobnie. Pilch, zapytany, jak wyróżnia dobrą książkę, stwierdził krótko: „wierzę i rozumiem”. Więc ja wierzę zaklętym oberkom Szostaka, rozumiem chyba, a nieustannie odkrywam coś nowego. I myślę sobie jeszcze, że w Polsce ukazuje się trochę książek niebanalnych, oryginalnych, wypowiedzianych w oryginalny sposób. Z reguły szlag je trafia, a „Oberków do końca świata” naprawdę byłoby szkoda.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze