O rodzinie, dojrzewaniu i śmierci - ten zestaw tematów masowego widza z pewnością zniechęci. Ale i nie pod masowe gusta skrojony jest najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej. To intymna historia, w której odbijają się echa traumatycznych przeżyć reżyserki. I pewnie właśnie dlatego - jakkolwiek autorka stanowczo podkreśla, że nie jest to film o śmierci jej rodziców - 33 sceny z życia są najmniej wydumanym i najbardziej poruszającym obrazem w jej dorobku.
W hollywoodzkim filmie dostalibyśmy w tym miejscu umoralniający wykład na temat siły więzi międzyludzkich, usłyszelibyśmy, że miłość potrafi zdziałać cuda, jeśli tylko w nie wierzymy i trzymamy się razem. Szumowska zamiast pokrzepiających banałów serwuje nam kawał wstrząsająco uczciwej spowiedzi. Julia - alter ego reżyserki - to osoba słaba, być może nawet egoistyczna, a już na pewno zupełnie nieprzygotowana na cios, jaki otrzymała. Jednocześnie jednak jest to także bohaterka rozbrajająco ludzka. Jej zachowanie - nie zawsze stosowne wobec powagi odchodzenia bliskiej osoby - uzmysławia, jak trudny i długotrwały jest proces godzenia się i integrowania w swojej psychice poczucia straty.
Odwaga, z jaką Szumowska nam o tym opowiada, mimo wszystko w dużej mierze opowiadając o sobie, jest największą wartością tego filmu. Jasne jest, że Małgorzata Szumowska nakręciła film autoterapeutyczny, który w tym wypadku może też okazać się leczniczy dla wszystkich, którzy mają na swoim koncie doświadczenie straty.
Szkoda, że 33 sceny... nie doczekały się głównej nagrody w Gdyni. Bo choć Mała Moskwa to bardzo przyzwoite kino, pozostaje tylko melodramatem, podczas gdy obraz Szumowskiej jest czymś więcej.