"33 sceny z życia", Małgorzata Szumowska
DOROTA SMELA • dawno temuFilm o rodzinie, dojrzewaniu i śmierci - intymna historia, w której odbijają się echa przeżyć reżyserki. Zamiast banałów dostajemy kawał uczciwej spowiedzi. Przedstawiona śmierć jest codzienna, a ludzie wokół umierającej nie walą głową w ścianę ani nie rwą szat. Bywa, że kiedy powinniśmy płakać, wybuchamy śmiechem, że na tragedię reagujemy w zaskakujący sposób, że śmierć bliskich wyzwala w nas potrzebę seksu albo że wpadamy w trans. Znieczulanie się jest ludzkie.
O rodzinie, dojrzewaniu i śmierci — ten zestaw tematów masowego widza z pewnością zniechęci. Ale i nie pod masowe gusta skrojony jest najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej. To intymna historia, w której odbijają się echa traumatycznych przeżyć reżyserki. I pewnie właśnie dlatego — jakkolwiek autorka stanowczo podkreśla, że nie jest to film o śmierci jej rodziców - 33 sceny z życia są najmniej wydumanym i najbardziej poruszającym obrazem w jej dorobku.
Julia właśnie weszła w wiek Chrystusowy. Na początku nic nie zwiastuje przełomu, jaki ma się w tym roku dokonać w jej życiu. Dziewczyna pracuje nad projektem, który zamierza zgłosić do udziału w weneckim biennale. Wyjeżdża na kilka dni do leśnej daczy, gdzie spędza czas z rodziną. Z tournee przyjeżdża jej mąż, wzięty kompozytor, z którym znają się niemal od dziecka. Matka Julii jest pisarką, ojciec dokumentalistą. Wszyscy, włączając w to satelitów rodziny (niedoszłego księdza, który towarzyszy siostrze Julii i jej przyjaciela Adriana), ucztują tu beztrosko i celebrują wspólnotowe rytuały, które wkrótce przekreśli tragedia. W dniu, kiedy zdycha ukochany pies rodziny, Barbara, matka Julii, zaczyna czuć się źle. Wkrótce lekarze diagnozują u niej nowotwór złośliwy, nie dając jej szans na przeżycie. Rodzina, która przed chwilą tak harmonijnie ze sobą współdziałała, zostaje wystawiona na ciężką próbę.
W hollywoodzkim filmie dostalibyśmy w tym miejscu umoralniający wykład na temat siły więzi międzyludzkich, usłyszelibyśmy, że miłość potrafi zdziałać cuda, jeśli tylko w nie wierzymy i trzymamy się razem. Szumowska zamiast pokrzepiających banałów serwuje nam kawał wstrząsająco uczciwej spowiedzi. Julia — alter ego reżyserki — to osoba słaba, być może nawet egoistyczna, a już na pewno zupełnie nieprzygotowana na cios, jaki otrzymała. Jednocześnie jednak jest to także bohaterka rozbrajająco ludzka. Jej zachowanie — nie zawsze stosowne wobec powagi odchodzenia bliskiej osoby — uzmysławia, jak trudny i długotrwały jest proces godzenia się i integrowania w swojej psychice poczucia straty.
Kontakt z komercyjnym kinem, literaturą oraz uteatralizowaną przez media rzeczywistością zaszczepił w wielu z nas fałszywe oczekiwania wobec nas samych, naszego stanu duchowego, psychicznego i reakcji na kryzysy życiowe. Szumowska odkłamuje te przekazy — przedstawiona przez nią śmierć jest codzienna i nie towarzyszą jej dzwony ani zdjęcia w zwolnionym tempie, a ludzie wokół umierającej nie walą głową w ścianę ani nie rwą szat. Wszystko to, co tak bardzo oburzyło konserwatywnych krytyków w tym filmie (sceny pijackiej biby podczas stypy, niepoczytalnego zachowania bohaterki, jej romansu), można by tu podsumować dwoma słowami: autentyzm emocji. Bywa, że kiedy powinniśmy płakać, wybuchamy śmiechem, że na tragedię reagujemy w dziwaczny i zaskakujący sposób, że śmierć bliskich wyzwala w nas potrzebę seksu, albo że wpadamy w hedonistyczny trans. Ludzie silni i dojrzali nie potrzebują tych mechanizmów obronnych, ale dla większości z nas — niedoskonałych i niedojrzałych — śmierć ukochanych to ból, który domaga się za wszelką cenę uśmierzenia. I to znieczulanie się, jakkolwiek brzydko wyglądające z zewnątrz, jest skrajnie ludzkim impulsem.
Film, finansowany częściowo z niemieckich pieniędzy, jest sprawnie zrealizowany. Narracja złożona z oddzielonych wyraźnie czarną sklejką zbiorów scen układa się w wartki strumień przeżyć bohaterów. Trochę przeszkadza tu niekiedy polski dubbing niemieckich aktorów, choć z drugiej strony samej kreacji Julii Jentsch nie można niczego zarzucić.
Odwaga, z jaką Szumowska nam o tym opowiada, mimo wszystko w dużej mierze opowiadając o sobie, jest największą wartością tego filmu. Jasne jest, że Małgorzata Szumowska nakręciła film autoterapeutyczny, który w tym wypadku może też okazać się leczniczy dla wszystkich, którzy mają na swoim koncie doświadczenie straty.
Szkoda, że 33 sceny… nie doczekały się głównej nagrody w Gdyni. Bo choć Mała Moskwa to bardzo przyzwoite kino, pozostaje tylko melodramatem, podczas gdy obraz Szumowskiej jest czymś więcej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze