„Eli, Eli”, Wojciech Tochman
DOMINIK SOŁOWIEJ • dawno temuNa pojawienie się tej książki czekało wielu czytelników, zafascynowanych polską szkołą reportażu. Wojciech Tochman – autor takich bestsellerów jak m.in. „Dzisiaj narysujemy śmierć”, „Jakbyś kamień jadła” i „Bóg zapłać” – informował o pracach nad swoją książką, prezentując na spotkaniach autorskich fragmenty swojego reportażu. Czy warto było czekać na książkę „Eli, Eli”? Zdecydowanie tak! Książka Wojciecha Tochmana to reporterskie mistrzostwo świata.
Na pojawienie się tej książki czekało wielu czytelników, zafascynowanych polską szkołą reportażu. Wojciech Tochman – autor takich bestsellerów jak m.in. „Dzisiaj narysujemy śmierć”, „Jakbyś kamień jadła” i „Bóg zapłać” – informował o pracach nad swoją książką, prezentując na spotkaniach autorskich fragmenty swojego reportażu. Czy warto było czekać na książkę „Eli, Eli”? Zdecydowanie tak! Tochman po raz kolejny udowodnił, że ma nosa do tematu, potrafi pisać i – co jest chyba najważniejsze – rozmawiać z ludźmi. Gdzie tym razem zawędrował polski reporter? Otóż Tochman wybrał naprawdę ekstremalne miejsca do literacko-reporterskiej wędrówki. Swoją książkę poświęcił bowiem Manili – stolicy Filipin. Ale nie miejsce jest tu najważniejsze, tylko ludzie, którzy je zamieszkują. Bohaterkami „Eli, Eli” są przede wszystkim ubodzy mieszkańcy Manili, zaludniający m.in. takie dzielnice jak Onyx. Aby pokazać ich życie, Tochman zestawia świat manilskich slamsów z bogatą częścią stolicy. Kontrasty są niesamowite. Reporter pisze we wstępie: „Wystarczy przejść się Makati Avenue, jakieś trzysta metrów w stronę Zatoki Manilskiej, minąć żółtoburą bryłę hotelu Mandarin Oriental i zatrzymać się na czerwonym świetle przy Paseo de Roxas. Oto nieprzekraczalna dla biedy granica. Dla niewolnic i niewolników zakaz wstępu. Zielone światło, zielony ludzik się rusza, zaprasza, a nędza wie, że jej dalej nie wolno. […] Te dwa światy spotykają się jedynie na cmentarzu, który wielką zieloną plamą rozłożył się pomiędzy nimi.”
Dlaczego Tochman interesuje się cmentarzem? Bo na nim mieszka aż 10 tysięcy ludzi. Wykorzystują oni potężne grobowce, których na manilskim cmentarzu jest mnóstwo, lecz dla nich to nie tylko dach nad głową, ale i miejsce do prowadzenia szkół i barów. To fascynujące, przyglądać się, jak potrzeba życia, a właściwie – przetrwania – realizuje się w przestrzeni zadedykowanej śmierci. Bohaterowie Tochmana są świadomi swojego ubóstwa, a jednocześnie mają dystans do siebie i świata, wiedząc, jak niewiele może się zmienić w ich życiu. Nie mają przy tym obiekcji, by zaprosić reportera do swojego świata, by uczynić z niego przyjaciela, który będzie miał prawo zajrzeć do miejsc smutnych, obskurnych, pozbawionych nadziei. Co ważne, razem z Tochmanem wędruje po Manili Grzegorz Wełnicki – autor niezwykłych zdjęć, prezentowanych w książce. Widnieją na nich różne twarze: smutne, uśmiechnięte, zaskoczone. Ale ze wszystkich bije pewność siebie lub przedziwny spokój.
Wojciech Tochman porusza w swojej książce wiele kontrowersyjnych, trudnych tematów. Jeśli pisze się o ubóstwie, braku opieki ze strony państwa, lekceważeniu potrzeb obywateli, to siłą rzeczy rodzi się pytanie, dlaczego tak jest, dlaczego ktoś się na to zgadza. Analizuje również zjawisko bieda — turystyki. Okazuje się bowiem, że bogaci podróżnicy są w stanie wydać mnóstwo pieniędzy, by zobaczyć nędzę, choroby, wyzysk i śmierć. Dzieje się tak nie tylko z zamożnymi turystami, ale i z reporterami, wyjeżdżającymi za granicę w poszukiwaniu bestsellerowego tematu. W jednym z rozdziałów Tochman pisze: „Biali reporterzy wiedzą: głodny bohater opowieści to marny bohater. Mamrocze coś pod nosem, cedzi jakieś półsłówka, niewiele się można dowiedzieć. Przed obiektywem głodny model też raczej uważny nie będzie. Trzeba go najpierw nakarmić – to koszt dokumentacji. Wystarczy po bułce, po butelce wody albo coli.”
Tochman w jednym z wywiadów poprzedzających ukazanie się książki wspominał o zjawisku neokolonializmu. Biali turyści wyjeżdżają do biednych krajów, traktując je jako swoiste kuriozum, ciekawy przypadek do zobaczenia i opisania. Swój wyjazd nazywają wyprawą, przygotowując się do niej tak, jak kiedyś wielcy podróżnicy odwiedzający dzikie, niecywilizowane kraje (świadomie lub nieświadomie traktując je z wyższością). W Manili biali zawsze traktowani są z szacunkiem – z prostej przyczyny: biały człowiek ma pieniądze, więc siłą rzeczy jest „kimś”. Tochman ma tego świadomość. On też czuje, że coś jest nie tak, ale stara się ukryć za opowieścią, oddając głos wyłącznie mieszkańcom Manili.
Z jednej strony „Eli, Eli” to reportaż bardzo emocjonalny, barwny, za sprawą historii, o których mówią bohaterowie Tochmana. A z drugiej – dowód na to, że reporter może zachować obiektywizm. Co w tym przypadku nie było sprawą łatwą. Autor wielokrotnie przyznawał, że reportaż to gatunek dziennikarski i literacki, więc siłą rzeczy uczucia towarzyszące pisaniu ujawniać się będą między wersami. Tochman trzyma się „w ryzach”, ale niektóre użyte przez niego sformułowania świadczą o burzliwych emocjach: „Fernando nie zarobił dziś na jedzenie. Maribel ma suche piersi. Aniele Boży Stróżu mój, co robić? Fernando idzie na market. Cuchnie tam rybami, rozkładającym się mięsem, gnijącą zieleniną. Żebrze po znajomych. Daj! Daj!”.
„Eli, Eli” to książka trudna, wstrząsająca. Odrzuca nas opisami ubóstwa, niesprawiedliwości i nienawiści. Ale trzeba przez nią przebrnąć, żeby przekonać się, jak wygląda świat i dlaczego w Polsce naprawdę jest dobrze. Książka Wojciecha Tochmana to reporterskie mistrzostwo świata.
Zapraszamy do lektury wywiadu z Wojciechem Tochmanem: kafeteria.pl/przykawie
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze