„Pierwszy raz”, Barbara Topsoe-Rothenborg
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuDystrybutor uczciwie reklamuje swój film jako coś pomiędzy American Pie i Wrednymi dziewczynami. I rzeczywiście, to typowy tzw. coming of age movie, a główne aspiracje bohaterów najlepiej charakteryzuje sam tytuł. Scenariusz jest schematyczny, przewidywalny i zwyczajnie głupi, aktorzy grają poniżej krytyki, a humor nie śmieszy. Kto udaje się na seans coming of age movie doskonale wie, czego może się spodziewać.
Kilka dni temu wychwalałem Debiutantów, którzy posługując się założeniami bliskimi komedii romantycznej skutecznie rozbijali tradycyjną, wakacyjną nudę. Ale sezon ogórkowy ma swoje prawa. Przypomina o nich choćby Pierwszy raz.
Dystrybutor uczciwie reklamuje swój film jako coś pomiędzy American Pie i Wrednymi dziewczynami. I rzeczywiście, to typowy tzw. coming of age movie, a główne aspiracje bohaterów najlepiej charakteryzuje sam tytuł. Bohaterem jest Victor, nieśmiały pierwszak, który już pierwszego dnia zakochuje się w szkolnej piękności, Anyi. Sprawa wydaje się beznadziejna, bo wybranka, nie dość, że starsza, to do tego zamożna, popularna, ma chłopaka, który z kolei ma sportowe auto, markowe ciuchy, wypchany portfel itd. Ale też od początku wiemy, że Victor ma posłużyć nastoletniej publiczności jako przykład ku pokrzepieniu serc, tak więc będzie miał swoją szansę.
Kiedy pojawia się tego typu kino, sytuacja zawsze wygląda identycznie. Krytycy (w pełni zresztą słusznie) wyzłośliwiają się do granic możliwości, trzynastolatki walą drzwiami i oknami, producent odnotowuje zysk, który inwestuje w kolejny, bliźniaczo podobny koszmarek. Tak więc informowanie czytelników, że scenariusz jest schematyczny, przewidywalny i zwyczajnie głupi, że aktorzy grają poniżej krytyki, że humor nie śmieszy: to wszystko wydaje się zbędne. Kto udaje się na seans coming of age movie doskonale wie, czego może się spodziewać. A jednak nawet w tym nurcie zdarzają się obrazy lepsze i gorsze, a gustująca w nim (i tym samym najmniej wymagająca) publiczność liczy na odrobinę zaskoczenia, śmiechu, bezczelności. Pierwszy raz stwarzał nadzieję na obraz nieco mniej odstręczający, bo autorka raz, że dorastała z dala od Hollywood, a dwa, że jest kobietą. I rzeczywiście: Barbara Topsoe-Rothenborg litościwie pominęła, wydawało się, że na zawsze już (dzięki staraniom braci Farrelly’ch i filmom z Adamem Sandlerem) wrośnięty w konwencję humor fizjologiczno-toaletowy. Nie ma tu wszechobecnej zgrywy z niespodziewanych biegunek, puszczanych bąków, wymiotów na odległość, strumieni spermy i kału, co samo w sobie zasługuje na pochwałę. W dodatku autorka narzuca nieco bardziej romantyczny ton. Może to kwestia ducha czasów, może oporów Rothenborg, ale Victor nie przypomina agresywnych, mentalnie pryszczatych pseudo-macho z American Pie. Bo Victor jest przede wszystkim zakochany. Niewinnie, nieśmiało, romantycznie. I fajnie.
Tylko, że owego „fajnie” starcza na bardzo krótko. Bo chwilę później autorka próbuje już sprostać wymogom konwencji. I paradoksalnie zadeklarowana wcześniej odrobina wrażliwości pozbawia ją amunicji. Bo skoro musi być fizjologia, Topsoe-Rothenborg decyduje się na czkawkę (która oczywiście niezawodnie dopada Victora, kiedy zbliża się Anya). Śmieszne to niestety nie jest, swoistą konsternację budzi fakt, że najwyraźniej takie miało być. Podobnie wszystkie zabiegi, po które sięga nasz bohater, by odstraszyć dotychczasowego adoratora dziewczyny. Pozbawiony (owszem, żenującej) skłonności do świntuszenia swoich odpowiedników z American Pie Victor snuje się śladami szkolnej super pary, wzdycha i autentycznie zanudza widzów. Rothenborg próbuje tę nudę urozmaicać, ale nie wiedzieć czemu nie rozwija bodaj najciekawszych pomysłów. Choćby ojcowie i bracia głównych bohaterów. W rolach tych pierwszych obsadzono kultowych tatusiów przełomu lat 80. i 90. A więc Jima Walsha z Beverly Hills 90210 (James Eckhouse) i Lelanda Palmera z Twin Peaks (Ray Wise). Tworzy to okazję do niebywałej zgrywy, ale okazji tej nie wykorzystano. Podobnie młodsi bracia Victora i Anyi, zaprzyjaźnieni ze sobą filmowcy amatorzy. Marzą o wygranej na niezależnym festiwalu w Sundance, stylizują się na znanych filmowców i sami w sobie są autentycznie przeuroczy. Ale już komplikacje, jakie fundują Victorowi, niczyjego entuzjazmu (ani nawet zainteresowania) nie wzbudzą.
Jak i cały ten film. Bo można pogardzać samym gatunkiem, ale w jego obrębie powstały obrazy uważane za kultowe (wspomniane American Pie, Supersamiec). Pierwszemu razowi taki status z pewnością nie grozi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze