„Mów mi Vincent”, Theodore Melfi
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuJeżeli ktoś pragnie przełamać przedświąteczną zawieruchę ciepłym, pokrzepiającym, wywołującym uśmiech seansem kinowym „Mów mi Vincent” powinien te oczekiwania spełnić.
Grudzień nie jest dobrym czasem dla miłośników kina. Po Nowym Roku nasze ekrany zaleją obrazy nominowane do Oscarów, Złotych Globów itd. Póki co musimy przetrwać remanenty dystrybutorów, „gwiazdkowe” komedie z Mikołajem w tle i oczywiście: ciepłe, podnoszące na duchu filmy familijne. Theodore Melfi wpisuje się w tę ostatnią konwencję. Ale, przyznaję: robi to z klasą i z odrobiną przekory.
Vincent (Bill Murray) to klasyczny mizantrop, zgryźliwy tetryk itd. Mocno podstarzały weteran wojny wietnamskiej odgradza się od świata murem narzekań, złośliwości i impertynencji. Nie lubi ludzi, zresztą z wzajemnością: jego jedynym „kumplem” jest oferująca mu swoje usługi ciężarna rosyjska prostytutka, Daka (przezabawna Naomi Watts). Vincent przesiaduje w najbliższym barze, tęgo popija; regularnie bywa też na wyścigach, gdzie (również regularnie) przegrywa wszystkie oszczędności. Coraz bardziej zgorzkniały wścieka się, kiedy nowi sąsiedzi (a konkretnie obsługująca ich przeprowadzkę ciężarówka) niszczą jego płot i zarysowują (mocno już sfatygowane) auto. Ci „nowi” to pracująca po kilkanaście godzin dziennie samotna matka, Maggie (Melissa McCarthy) i jej syn, Olivier (debiutujący Lieberher). Vincent z początku nie chce mieć z nimi nic wspólnego, ale, że coraz bardziej potrzebuje gotówki (ścigają go agresywni egzekutorzy długów), a Maggie poszukuje opieki dla Oliviera, nasz bohater zatrudnia się jako popołudniowy „babysitter”. Czy muszę dodawać, że kontakt z uroczym chłopcem wywoła u niego istotną zmianę?
[Wrzuta]http://kino.wrzuta.pl/film/0jAcR9nndta/34_mow_mi_vincent_34_-_zwiastun_pl&autoplay=true[/Wrzuta]
Ano nie muszę. Nie muszę też obawiać się spojlerów: widzieliśmy tysiące takich historii. Melfi prochu nie odkrywa, wpisuje się w kanon, łatwo odgadnąć jakie zafunduje nam np. zwroty akcji itd. A jednak jego „St. Vincent” budzi sympatię. Głównie za sprawą bezpretensjonalności i zgrabnie odmierzonych proporcji. Twórcy nie mają ambicji dydaktycznych i moralizatorskich: stawiają na sporą porcję (bywa, że autentycznie zabawnego) humoru. Nie boją się też być odrobinę „niegrzeczni”: Vincent ani myśli, by ze względu na obecność małoletniego towarzysza zmieniać swoje (cokolwiek kontrowersyjne) przyzwyczajenia (oj napatrzy się Olivier, napatrzy…). Byłoby tego nie dość (w finale zalewa nas jednak obowiązkowa porcja nazbyt już sentymentalnego lukru), gdyby nie cudowna obsada aktorska. Vincent to rola stworzona dla Murray’a, w zasadzie „typowy Murray’owski bohater”. Jednocześnie odpychający i przesympatyczny; zabawny, ale i wzruszający. Kapitalnie sprawdza się jego duet z Lieberherem: debiutant „nie pęka”, przeciwnie: ujmuje naturalnością, ma masę wdzięku, wyraźnie „czuje kamerę”: z pewnością usłyszymy o nim jeszcze nie raz. Do tego (również znakomite) role kobiece: McCarthy wreszcie wyrywa się z gorsetu głupawych komedii (pomimo wyraźnie humorystycznego zacięcia „St. Vincent” przypada jej tu „poważna” rola). Naomi Watts przeciwnie: jako klasyczna (odziana w różowe bluzeczki, białe kozaczki, spalona solarium itd.) dresiara-blachara co chwilę (genialnie dopracowany rosyjski akcent!) wywołuje prawdziwe salwy śmiechu na widowni. Każdy z jej licznych epizodów to właściwie „one-woman-show”. Bezbłędny, przezabawny, zgrabnie wygrywający kontrasty względem jej (ostatnio grała m.in. księżną Dianę) ekranowego wizerunku.
Całość i tak – powtórzę – prochu nie odkrywa i na długo w naszej pamięci nie pozostanie. Ale jeżeli ktoś pragnie przełamać przedświąteczną zawieruchę ciepłym, pokrzepiającym, wywołującym uśmiech seansem kinowym „Mów mi Vincent” powinien te oczekiwania spełnić.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze