„Szpieg”, Tomas Alfredson
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuInteligentna rozrywka. Wyzuty z hollywoodzkiej bzdury thriller dla konesera. Nie uświadczycie tu strzelanin, pościgów i eksplozji. Nie będzie pięknych kobiet, romansów, zagonionej do granic absurdu akcji. Nastawionych na głośną, dynamiczną rozrywkę Szpieg prawdopodobnie znudzi. Dla kinomaniaków będzie prawdziwą ucztą. Bo Alfredson bezbłędnie prowadzi narrację. Nieśpiesznie ujawnia fakty, rozrzuca fałszywe tropy. Tworzy perfekcyjnie skonstruowaną intrygę, którą widzowie śledzić będą z zapartym tchem.
Kapitalna ekranizacja bestsellerowej powieści Johna Le Carre’a.
Lata 70., epicentrum zimnej wojny. Szef brytyjskiego wywiadu, Kontroler (John Hurt) otrzymuje tajną informację: w obrębie ścisłego kierownictwa MI6 działa sowiecki szpieg. Jego tożsamość może wskazać jedynie pragnący przejść na drugą stronę węgierski generał. Próba przejęcia tego ostatniego kończy się katastrofą, w wyniku której na przymusową emeryturę trafiają Kontroler i jego bezpośredni zastępca, Smiley (Gary Oldman). Nowe kierownictwo bagatelizuje zagrożenie, ale sprzeciwia się temu brytyjski rząd. Tajny wysłannik premiera odnajduje Smiley’ego: zdemaskowanie „kreta” ma być jego ostatnim zadaniem. Lista podejrzanych obejmuje wierchuszkę MI6: poza Kontrolerem znajdują się na niej m.in. obecny szef wywiadu, Percy (Toby Jones), jego prawa ręka, Bill Haydon (Colin Firth) a także sam Smiley.
Dawno już nie widziałem tak odważnego filmu. Tomas Alfredson wraca do korzeni kina szpiegowskiego. Lekceważąc przy tym przyzwyczajenia współczesnego widza. Bo wypada na wstępie ostrzec: nie uświadczycie tu strzelanin, pościgów i eksplozji. Nie będzie pięknych kobiet, egzotycznych romansów, zagonionej do granic absurdu akcji czy atletycznych agentów w modnie skrojonych garniturach. Oparty na doświadczeniach autentycznego pracownika tajnych służb (a więc samego Le Carre’a) Szpieg jest demonstracyjnie wręcz nieefektowny. Główni rozgrywający czasów zimnej wojny to wymięci, zmęczeni faceci w średnim wieku. Ich praca polega głównie na przeglądaniu akt, analizowaniu faktów, wielogodzinnym odsłuchiwaniu nagrań z podsłuchów itd. I tak nastawionych na głośną, dynamiczną rozrywkę Szpieg prawdopodobnie znudzi. Dla kinomaniaków będzie prawdziwą ucztą. Bo Alfredson bezbłędnie prowadzi narrację. Nieśpiesznie ujawnia kolejne fakty, rozrzuca fałszywe tropy, często sięga po retrospekcje. Tworzy perfekcyjnie skonstruowaną intrygę, którą uważni widzowie śledzić będą z zapartym tchem.
Ale na tym nie koniec. Bo Szpieg wygrywa przede wszystkim mistrzostwem formalnym. To właściwie kino kostiumowe: realia Londynu (a także Bukaresztu czy Istambułu) połowy lat 70. odtworzono z niespotykaną we współczesnym kinie pieczołowitością. Podobnie potraktowano wnętrza: większość filmu rozgrywa się w nieefektownych, zabałaganionych gabinetach. Ale, że osobnym bohaterem Szpiega jest detal, każdy kadr skomponowano z malarską wrażliwością. Każde biurko, długopis, wszystkie (dziś już archaiczne) narzędzia pracy szpiega, szczegóły garderoby: wszystko to autentycznie zachwyca i na długo pozostaje w pamięci.
Chwalić można właściwie bez końca. Choćby aktorów. Niby to oczywiste, kiedy na planie znajdują się Gary Oldman, Colin Firth czy John Hurt. Ale każdy z nich dostał świetnie napisaną rolę. Wyrazistą, wiarygodną psychologicznie i współtworzącą unikalny nastrój filmu. Bo Szpieg wciąga intrygą, zachwyca formą, ale uwodzi też nastrojem. To swoista elegia dla starych (chociaż w żadnym wypadku dobrych) czasów. Niepozbawiona wciąż aktualnych treści (rządzące w MI6 absurdy łatwo odnieść np. do współczesnych korporacji), ale przede wszystkim nostalgiczna. Co kapitalnie uzupełnia choćby celowo postarzony, tym razem introwertyczny, zgorzkniały Oldman. Zapewniam: dawno nie widzieliście go w tak dobrej formie.
Alfredsonowi udało się to co najtrudniejsze: inteligentna rozrywka. Wyzuty z hollywoodzkiej bzdury thriller dla konesera. Dlatego tak mocno trzymam kciuki za powodzenie jego filmu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze