"Śpiąca królewna", Phillip Margolin
ANNA MARIA GIDYŃSKA • dawno temuPojęcie "seryjny morderca" po raz pierwszy pojawiło się w literaturze fachowej w latach siedemdziesiątych XX wieku. Termin i definicja zostały szybko podchwycone przez pisarzy oraz reżyserów filmowych, wskutek czego stare, dobre kryminały, gdzie zabójca zawsze miał jakiś ukryty cel, zaczęły stopniowo ustępować miejsca thrillerom, w których czarny charakter nie postępował w sposób racjonalny - co najwyżej racjonalnie krajał swoje ofiary ostrym nożem rzeźnickim.
Nie powinno mnie więc dziwić, że pan Margolin, było nie było adwokat, w swojej książce postanowił opisać poczynania psychopaty oraz wysiłki mające na celu jego złapanie i osądzenie. Zaczyna się nawet nieźle — o ile tym mianem można określić scenę podwójnego morderstwa i gwałtu. Temat jest intrygujący i czytelnik ma ochotę się dowiedzieć, jak sytuacja się rozwinie, zwłaszcza że wydawca na tylnej stronie okładki usilnie go zapewnia iż finał będzie zaskakujący.
Niestety, droga prowadząca do finału — a skoro ma być zaskakujący, to prawie od początku wiemy, że seryjnym mordercą nie jest ten, na którego wskazują wszystkie ślady — jest nudna jak przysłowiowe flaki z olejem. Postacie są płaskie, jednowymiarowe. Brak im głębi, brak przemyśleń, brak jakiegokolwiek rysu psychologicznego. Chcąc podkreślić hart ducha jednej z bohaterek autor charakteryzuje ją ustami innej osoby — bo zamiast wykorzystać kilka stron książki na opisanie postaci, skupia się na informowaniu czytelnika o kolejnych zwrotach akcji. A te są, delikatnie mówiąc, mało wiarygodne. Nie chcę tu psuć komuś ewentualnego zaskoczenia płynącego z odkrywania kolejnych momentów kulminacyjnych (tak, jest ich kilka, chociaż mogłoby się wydawać, że wystarczy jeden, za to dobry), ale mniej więcej w 1/3 książki robi się naprawdę dziwnie i czytelnik, zamiast przeżywać kolejne odkrycia, chichocze złośliwie czytająć opisy kolejnych niewiarygodnych zdarzeń.
Dialogi także nie są mocną stroną "Śpiącej królewny". Słowo, które najlepiej je określa, to "drewniane". Wszyscy bohaterowie książki mówią tak, jakby recytowali wyuczoną lekcję. Autor, jak wspomniałam, jest adwokatem. Podejrzewam więc, że w tej książce zlepił w jedną opowieść kilka dziwacznych przypadków ze spraw, które prowadził lub o których słyszał. Naszkicował na kartce rozwój wydarzeń, po czym zaczął pisać — bez najmniejszej troski o wiarygodność i nakreślenie ciekawych postaci. Bohaterowie nie są źli ani dobrzy — są przerażająco nijacy. Poza opisem kolejnych prawnych meandrów i odkrywania absurdalnej wręcz prawdy w książce nie ma niczego. Czytając nie miałam wrażenia, że zaglądam do innego życia, ale że oglądam teatrzyk kukiełkowy. Kolejne marionetki pojawiały się na scenie, recytowały swoje kwestie, po czym znikały za fasadą z kartonu.
Phillip Margolin może i jest uznanym autorem, a jego książki okupują listy bestsellerów. Nie czyni go to jednak dobrym — dzieła jego autorstwa docenić mogą tylko osoby, które nie znają mistrzów gatunku lub szukają intelektualnego odpowiednika hamburgera z frytkami na półce w księgarni. "Śpiącą królewnę" da się bowiem bez wysiłku przeczytać w parę godzin, ale raczej nie będzie to książka, o której będziemy opowiadać znajomym i rekomendować im ją jako lekturę miesiąca.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze