„Szklana Pułapka 5”, John Moore
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuScenariusza de facto nie ma, intryga zwyczajnie się nie klei, tonę nielogiczności wypunktują nawet najmłodsi widzowie. Jai Courtney zasługuje na tegoroczną Złotą Malinę dla najgorszego aktora, nie radzą sobie też pozostali odtwórcy głównych ról. Całość okazuje się mocno anachroniczna. Co nie znaczy, że wszyscy widzowie wyjdą z kina niezadowoleni. Pościgi zapierają dech w piersiach.
Hollywood jest naprawdę bezwstydny. Po słabej czwórce wydawało się, że 20th Century Fox pozwoli Johnowi McClane’owi udać się na zasłużoną emeryturę. Ale nie. Dwuznaczność sytuacji czuli nawet sami twórcy. Widać to choćby na przykładzie tytułu: wstydliwa cyfra 5 pojawia się jedynie w jego polskiej wersji. Amerykanie zasłonili się prostą grą słów: A Good Day To Die Hard.
Wstyd też pastwić się nad Moorem i spółką wymieniając (liczne!) absurdy scenariusza, tak więc pokrótce: tym razem los ciska McClane’a na terytorium byłego Związku Radzieckiego. Ale nie od razu. Z początku widzimy niegdysiejszego herosa, (obecnie tytułowanego przez byłych współpracowników „dziadkiem”) próbującego naprawić stosunki z dwójką swoich dzieci. Córkę poznaliśmy już w „czwórce”, tym razem najważniejszy będzie syn, oskarżony właśnie przez moskiewski sąd John Junior (Jai Courtney). Senior wyrusza na odsiecz. Na miejscu okazuje się, że Junior tak naprawdę jest… zaplątanym w rozgrywkę pomiędzy oligarchami, Kremlem i CIA agentem amerykańskiego wywiadu.
Szkoda, że twórcy nie zadali sobie trudu. A wystarczyło jedynie ograć charakterystyczne dla całej serii elementy. Nakreślić wyrazisty czarny charakter, zafundować widzom kilka, choćby bzdurnych, ale zaskakujących tzw. fabularnych przewrotów, czy nawiązać do firmowego cynizmu McClane’a. Nic z tego. Willis czasem rzuca coś na kształt dawnych, szelmowskich bon motów, ale wyposażyć w podobne kwestie jego sprzymierzeńców i przeciwników najwyraźniej zapomniano. Scenariusza de facto nie ma, intryga zwyczajnie się nie klei, tonę nielogiczności wypunktują nawet najmłodsi widzowie. Jai Courtney zasługuje na tegoroczną Złotą Malinę dla najgorszego aktora, nie radzą sobie też pozostali odtwórcy głównych ról. Całość okazuje się mocno anachroniczna, świat przedstawiony to dziwaczna (bo niezamierzona) parodia zimnowojennych stereotypów. Czuć, że Moore (niepotrzebnie zresztą) chciał odświeżyć „szklaną” formułę (m.in. naśladując minorowy ton ostatnich Bourne’ów). I czuć, że mu się to zwyczajnie nie udało.
Co nie znaczy, że wszyscy widzowie wyjdą z kina niezadowoleni. Pamiętający finezję fabuły i dowcip dialogów pierwszych dwóch „Pułapek” to może nie (jak McClane) „dziadkowie”, ale z pewnością „tatusiowie” i „wujkowie”. Młodsi widzowie kojarzą Die Hard z nieprawdopodobnie widowiskowych scen, a te i owszem, są. Już pierwsza (pościg na zatłoczonych ulicach Moskwy) zapiera dech w piersiach: tak wielu skasowanych aut nie widziałem nawet w najdroższych produkcjach made in Hollywood. Podobne orgie destrukcji pojawiają się jeszcze dwukrotnie, każda trwa około dwudziestu minut, co jak łatwo obliczyć (całość szczęśliwie nie przekracza 90. minut) na nudę pozostawia jedynie skromne pół godziny. W dodatku serwowane w trzech turach. Nikłe to pocieszenie dla prawdziwych fanów serii, ale młodociani pożeracze popcornu powinni być zadowoleni.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze