„Mistrz”, Paul Thomas Anderson
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm pokazuje mechanizmy tworzenia sekty scjentologów. Od pierwszych minut hipnotyzują przepiękne zdjęcia, z pieczołowitością wykreowano tu realia Ameryki lat 50. Mistrzowskie są kreacje aktorskie. Film wciąga jak narkotyk. Amerykańskie dzienniki uznały go za arcydzieło, które na trwałe wejdzie do historii kina.
Anderson zawsze wzbudzał kontrowersje. Dla jednych geniusz samouk, dla innych genialny hochsztapler. Kłótnie wokół jego twórczości zamknęły dopiero Magnolia i Aż poleje się krew: obsypane nagrodami zapewniły reżyserowi miano następcy Orsona Wellesa i Roberta Altmana. W przypadku Mistrza rozgłos pojawił się już na etapie pomysłu: Anderson inspirował się postacią L. Rona Hubbarda, legendarnego założyciela Kościoła (czy może sekty) scjentologów. Fani reżysera czekali pięć lat. Film trafił do głównego konkursu na festiwalu w Wenecji dosłownie w ostatniej chwili, zgarnął najważniejsze nagrody i – oczywiście – wzbudził kontrowersje.
Anderson pokazuje tu mechanizmy tworzenia sekty, ale najważniejsze w Mistrzu są: prawdziwie epicki obraz powojennej Ameryki i skomplikowana relacja głównych bohaterów. Freddie Quell (Joaquin Phoenix) to weteran, który nie potrafi odnaleźć się w czasach pokoju. Naznaczony traumą, niezrównoważony, agresywny, sfrustrowany seksualnie alkoholik wciąż traci pracę, popada w konflikt z prawem. W końcu poznaje Lancastera Dodda (Philip Seymour Hoffman), przywódcę prężnie rozwijającego się ruchu duchowego, który przedstawia się jako: pisarz, lekarz, fizyk nuklearny i filozof teoretyczny. Freddie poddaje się terapii Lancastera, zaprzyjaźnia się z nim, z czasem staje się jego prawą ręką.
Mistrz zachwyca (nomen omen) mistrzowską formą. Od pierwszych minut hipnotyzują przepiękne zdjęcia. Zrealizowane na taśmie 70 mm, prawdziwie malarskie kadry pozwalają w pełni docenić pieczołowitość, z jaką wykreowano tu realia Ameryki lat 50. To kostiumowe, ale i na wskroś współczesne kino. Choćby za sprawą muzyki Jonny'ego Greenwooda. Gitarzysta Radiohead podobnie jak i w przypadku Aż poleje się krew sięga po język nowoczesnej kameralistyki, ale tym razem osiąga zupełnie inny efekt. Jego muzyka nie jest już efektowną przeciwwagą dla obrazu, przeciwnie: staje się jego integralną częścią. Podobnie jest ze scenografią, światłem, kostiumami: Mistrz olśniewa spójnością formy. Wszystko bezbłędnie tu do siebie pasuje, każdy kadr to zamknięta całość. Dzięki temu długi, nierzadko trudny i lekceważący przyzwyczajenia widza film okazuje się tak bardzo wciągający: obcowanie z warstwą wizualną Mistrza to doznanie bez mała narkotyczne.
Dalej wypada ostrzec: najpoważniejsze amerykańskie dzienniki uznały film za arcydzieło, które na trwałe wejdzie do historii kina. Ale nie zabrakło też (tym razem będących w mniejszości) głosów sprzeciwu. Andersenowi, podobnie jak w przypadku Aż poleje się krew, zarzucano: przegadanie, przerost formy nad treścią, kreowanie zbyt wielu płaszczyzn interpretacji itd. Mnie film zachwycił. Bo faktycznie, odczytywać można go na bardzo wiele sposobów. Ale wszystkie wynikają z prostej, znakomicie opowiedzianej historii. Najważniejsi są bohaterowie i ich skomplikowana relacja. Dziwaczne zderzenie boomu gospodarczego i kryzysu wartości Ameryki lat 50. czytamy przez postać Freddiego. Wnioski psychologiczne, społeczne, filozoficzne to nasza reakcja na niekiedy dyskusyjne tezy Lancastera. A to co dzieje się pomiędzy oboma panami to swoisty thriller: wzajemna fascynacja, przyjaźń, w końcu miłość, która przeradza się w destrukcyjną grę, walkę o dominację itd. Ogląda się to znakomicie.
Ważne, że Anderson (co prawdopodobnie drażni jego przeciwników) unika jasnych odpowiedzi. Pokazuje dwóch szalonych socjopatów, ale obaj są w jego obiektywnie nie tylko sympatyczni, ale też niejednoznaczni. Zawiedzie się ten, kto oczekuje np. konkluzji przypisującej Lancasterowi rolę cynicznego kłamcy. Proces budowania sekty to swoista szkoła uwodzenia, dziwaczny wykład z psychologii: nie chodzi tu o szukanie winnych. Osobną wartością są za to kreacje aktorskie. Obie mistrzowskie: Hoffman daje pokaz swojej charyzmy, powracający z niebytu Phoenix oszałamia techniką. Pierwszy czaruje, drugi cyzeluje każdy grymas, przeistacza się fizycznie. Tej klasy aktorskiego pojedynku nie widziałem od lat: już dziś obaj panowie wymieniani są jako główni pretendenci w wyścigu po oscarowe statuetki. Przyznaję, że trudno będzie mi zrozumieć inny werdykt. I chociaż nazbyt ambitny Anderson bywał w rankingach Akademii tzw. wielkim przegranym, trzymam kciuki i za nagrodę dla niego. Nie pierwszy raz zwyczajnie mu się ona należy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze