Anderson pokazuje tu mechanizmy tworzenia sekty, ale najważniejsze w Mistrzu są: prawdziwie epicki obraz powojennej Ameryki i skomplikowana relacja głównych bohaterów. Freddie Quell (Joaquin Phoenix) to weteran, który nie potrafi odnaleźć się w czasach pokoju. Naznaczony traumą, niezrównoważony, agresywny, sfrustrowany seksualnie alkoholik wciąż traci pracę, popada w konflikt z prawem. W końcu poznaje Lancastera Dodda (Philip Seymour Hoffman), przywódcę prężnie rozwijającego się ruchu duchowego, który przedstawia się jako: pisarz, lekarz, fizyk nuklearny i filozof teoretyczny. Freddie poddaje się terapii Lancastera, zaprzyjaźnia się z nim, z czasem staje się jego prawą ręką.
Mistrz zachwyca (nomen omen) mistrzowską formą. Od pierwszych minut hipnotyzują przepiękne zdjęcia. Zrealizowane na taśmie 70 mm, prawdziwie malarskie kadry pozwalają w pełni docenić pieczołowitość, z jaką wykreowano tu realia Ameryki lat 50. To kostiumowe, ale i na wskroś współczesne kino. Choćby za sprawą muzyki Jonny'ego Greenwooda. Gitarzysta Radiohead podobnie jak i w przypadku Aż poleje się krew sięga po język nowoczesnej kameralistyki, ale tym razem osiąga zupełnie inny efekt. Jego muzyka nie jest już efektowną przeciwwagą dla obrazu, przeciwnie: staje się jego integralną częścią. Podobnie jest ze scenografią, światłem, kostiumami: Mistrz olśniewa spójnością formy. Wszystko bezbłędnie tu do siebie pasuje, każdy kadr to zamknięta całość. Dzięki temu długi, nierzadko trudny i lekceważący przyzwyczajenia widza film okazuje się tak bardzo wciągający: obcowanie z warstwą wizualną Mistrza to doznanie bez mała narkotyczne.
Dalej wypada ostrzec: najpoważniejsze amerykańskie dzienniki uznały film za arcydzieło, które na trwałe wejdzie do historii kina. Ale nie zabrakło też (tym razem będących w mniejszości) głosów sprzeciwu. Andersenowi, podobnie jak w przypadku Aż poleje się krew, zarzucano: przegadanie, przerost formy nad treścią, kreowanie zbyt wielu płaszczyzn interpretacji itd. Mnie film zachwycił. Bo faktycznie, odczytywać można go na bardzo wiele sposobów. Ale wszystkie wynikają z prostej, znakomicie opowiedzianej historii. Najważniejsi są bohaterowie i ich skomplikowana relacja. Dziwaczne zderzenie boomu gospodarczego i kryzysu wartości Ameryki lat 50. czytamy przez postać Freddiego. Wnioski psychologiczne, społeczne, filozoficzne to nasza reakcja na niekiedy dyskusyjne tezy Lancastera. A to co dzieje się pomiędzy oboma panami to swoisty thriller: wzajemna fascynacja, przyjaźń, w końcu miłość, która przeradza się w destrukcyjną grę, walkę o dominację itd. Ogląda się to znakomicie.
Ważne, że Anderson (co prawdopodobnie drażni jego przeciwników) unika jasnych odpowiedzi. Pokazuje dwóch szalonych socjopatów, ale obaj są w jego obiektywnie nie tylko sympatyczni, ale też niejednoznaczni. Zawiedzie się ten, kto oczekuje np. konkluzji przypisującej Lancasterowi rolę cynicznego kłamcy. Proces budowania sekty to swoista szkoła uwodzenia, dziwaczny wykład z psychologii: nie chodzi tu o szukanie winnych. Osobną wartością są za to kreacje aktorskie. Obie mistrzowskie: Hoffman daje pokaz swojej charyzmy, powracający z niebytu Phoenix oszałamia techniką. Pierwszy czaruje, drugi cyzeluje każdy grymas, przeistacza się fizycznie. Tej klasy aktorskiego pojedynku nie widziałem od lat: już dziś obaj panowie wymieniani są jako główni pretendenci w wyścigu po oscarowe statuetki. Przyznaję, że trudno będzie mi zrozumieć inny werdykt. I chociaż nazbyt ambitny Anderson bywał w rankingach Akademii tzw. wielkim przegranym, trzymam kciuki i za nagrodę dla niego. Nie pierwszy raz zwyczajnie mu się ona należy.