"Siedem dusz", Gabriele Muccino
DOROTA SMELA • dawno temuKameralny dramat o intrygującej fabule, utkanej z kawałków, strzępów wspomnień i przeżyć głównego bohatera, który na swojej drodze spotyka tytułowych siedem dusz i zamierza na różne sposoby im pomóc. To traktat o ofierze i odkupieniu win, a po trosze też buddyjska przypowieść o prawie karmy. Niestety, zabrakło równowagi i spójności estetycznej.
Niemało sobie po tym filmie obiecywałam. Spodziewałam się kolejnego wielkiego popisu Willa Smitha — aktora, w którego możliwości dramatyczne uwierzyłam całkiem niedawno za sprawą obrazu W pogoni za szczęściem. Bo przecież to właśnie znów z jego reżyserem Gabrielem Muccino aktor łączy siły w tym kameralnym dramacie o intrygującej fabule.
Intrygującej głównie dlatego, że została ona utkana jakby na wzór Memento, z kawałków, strzępów wspomnień i przeżyć głównego bohatera Bena Thomasa, człowieka, który idzie przez życie w dziwnym emocjonalnym otępieniu, spotykając po drodze tytułowych siedem dusz. Początkowo nie wiemy, skąd bierze się jego smutek, nie umiemy też oddzielić wspomnień, strumienia świadomości i teraźniejszych zdarzeń. Przeczuwamy, że w narracyjnej gmatwaninie wiele podanych jakby niedbale szczegółów (patrz nietypowy pupil Bena trzymany w akwarium) może okazać się niezbędnych do ułożenia układanki. Ale po krótkim czasie zaczyna nas ona nużyć. Na szczęście wyczucie reżysera każe nadać historii bardziej linearny bieg. Dowiadujemy się tyle, że Ben Thomas obarcza się winą za wyjątkowo drastyczny wypadek i że jedynym powodem, dla którego jeszcze nie odebrał sobie życia, jest niecodzienny plan, który — pełen wewnętrznych rozterek — stara się realizować. Przypadkowe spotkania z ludźmi to w istocie proces selekcji tytułowych osób, którym Ben zamierza na różne sposoby pomóc. Nie przewidział jednak ewentualności, w której jedna z "dusz" - paradoksalnie cierpiąca na rzadką chorobę serca kobieta — może niespodziewanie obudzić jego serce z letargu.
Nie można o Siedmiu duszach napisać zbyt wiele, by nie wyjawić fabularnej tajemnicy, która stanowi kulminację, zwieńczenie i zarazem okazuje się największą słabością filmowego scenariusza. Choć nieco przydługa i chaotyczna część wprowadzająca budzi początkowo wrażenie obcowania z kinem autorskim i obiecuje fajerwerki artystyczne w dalszej części, Siedem dusz okazuje się czymś zupełnie innym. Rozumiemy to, kiedy mniej więcej w połowie ekscentryczne środki wyrazu zostają wyciszone na rzecz całkiem tradycyjnej historii miłosnej. Gwałtownemu przemeblowaniu w stylistyce obrazu towarzyszy zmiana tonu narracji; tajemnicze i nieuporządkowane opowiadanie nabiera rygoru i melodramatycznego ciężaru. Wszystko po to, by przygotować grunt pod dalsze, nieznośne w swym rozbuchaniu i dawce wzruszenia. Wszystko staje się przesadne: Will Smith w roli dobrego samarytanina z urzędu skarbowego niebezpiecznie narusza granicę między dramatem i szmirowatością tak, że jego katatoniczna powaga i smutne spojrzenie basseta zaczynają być w którymś momencie komiczne. W efekcie twórcy odnoszą ten sam skutek, co autorzy przeładowanych patosem brazylijskich telenoweli: ich opowieść zamiast poruszyć, budzi jedynie pusty śmiech. (Bo jak długo Leoncio może biczować biedną niewolnicę Isaurę, nie stając się przy tym własną karykaturą?)
Siedem dusz miało być traktatem o ofierze i odkupieniu win, a po trosze też buddyjską przypowieścią o prawie karmy. Zabrakło równowagi i spójności estetycznej. Dystansujący emocjonalnie początek filmu nijak nie przystaje do patetycznego zakończenia ani go tym bardziej nie uprawdopodobnia; końcowe wzruszenia pobrzmiewają absurdalnym tonem niczym skecz grupy Monty Python, w którym na przechodnia spada odważnik z napisem "14 ton".
Duet Muccino-Smith zdecydowanie nie przechodzi testu na drugi film. Wszystko to, co stanowiło o wartości W pogoni za szczęściem - realistycznie opowiedzianej historii o triumfie ludzkiej woli nad życiowymi tragediami — zostało tu przekreślone przez fabularną emfazę i pogoń za kolejnym sukcesem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze