„Kac Vegas”, Todd Phillips
DOROTA SMELA • dawno temuKomedia romantyczna dla facetów. Niby schemat jest ten sam: masa zabawnych perypetii ma zostać pokonana, by mógł się odbyć ślubny happy end. Różnica polega na zmianie punktu widzenia z żeńskiego na męski. Film jest majstersztykiem scenariuszowym. Soczyste, wyraziste postacie, świetne dialogi. Nie dziwię się ludziom, którzy podczas seansu zalewali się łzami i spadali z krzeseł.
Komedia romantyczna dla facetów. Za dwa dni Doug stanie na ślubnym kobiercu ze swoją wybranką. Zanim to jednak nastąpi, czekają go uciechy wieczoru kawalerskiego. Zgodnie z uświęconą kalifornijską tradycją impreza musi odbyć się w Las Vegas, dokąd młodzian pojedzie w doborowym towarzystwie wypożyczonym od przyszłego teścia zabytkowym mercedesem.
Nie obędzie się oczywiście bez drobnych niezręczności na starcie: w podróż trzeba będzie zabrać przyszłego szwagra Alana, który poza tym, że nosi suspensorium zamiast slipów, jest także ogólnie dość męczącym przygłupem. Z kolei Stu, najlepszy kumpel kawalera, to pantoflarz, który będzie musiał zdrowo nakłamać, żeby antypatyczna partnerka wypuściła go z domu, a uboższy od reszty nauczyciel Phil uszczupli budżet szkolnej wycieczki, by sfinansować męski wypad. Cóż to wszystko jednak znaczy wobec niezapomnianych wrażeń, jakie zamierzają wywieźć z Miasta Grzechu!?
Szkopuł w tym, że z prawdziwie szalonej nocy zapamiętają ledwie toast inauguracyjny wzniesiony na dachu hotelu tuż po przyjeździe do miasta. I nie będzie to bynajmniej ich największe zmartwienie. Okaże się bowiem, że obok dzikiej bestii w łazience, zdemolowanego apartamentu i zmian w uzębieniu odkryją także niezaprzeczalny brak śladów po panu młodym, nieodzownym podczas ceremonii, na której mają się stawić za niecałą dobę. Rozpoczyna się najeżone niespodziankami i wiodące w głąb alkoholowego delirium śledztwo, które jednych rozbawi do łez, u innych przywoła niepokojące wspomnienia. Panowie, rozsiądźcie się wygodnie w fotelach. Przez dwie godziny będziecie bowiem uczestniczyć w eksperymentalnym seansie nowej mutacji komedii romantycznej.
Niby schemat jest ten sam: masa zabawnych perypetii ma zostać pokonana, by mógł się odbyć ślubny happy end. Różnica polega na zmianie punktu widzenia z żeńskiego na męski. Zamiast mazania się nad złamanym tipsem, powrotu byłego chłopaka z wojny, morderczej intrygi druhen albo strachu przed pryszczem na nosie dostajemy węzły narracyjne, które z powodzeniem mogłyby się znaleźć w filmie przygodowym, sensacyjnym, a nawet przyrodniczym, nie wspominając o kinie dla dorosłych. Mamy tu do czynienia z bezpardonowym przeniesieniem akcentów fabularnych, światopoglądowych i estetycznych. Już nie sama ceremonia — przez bohaterki hollywoodzkich filmów nazywana nieodmiennie "najpiękniejszym dniem w życiu", ale męska przygoda, która ów dzień poprzedza, staje się tematem ekscytacji i wzruszeń. Przysięga małżeńska to zaś główna perypetia, rodzaj ultimatum, umowy, z której trzeba się wywiązać pomimo tygrysa na tylnym siedzeniu, Chińczyka w bagażniku i potwornego kaca.
Skryte za woalem zapomnienia niebezpieczne rozrywki wieczoru kawalerskiego grają tu przez cały czas także rolę niedosięgłych fantazji, których realizacja okupiona jest niby szeregiem przykrych konsekwencji. Skądinąd konsekwencje te bywają nadzwyczaj zabawne, jak choćby genialne sekwencje w szpitalu i sceny z paralizatorami na komisariacie. Trzeba przyznać, że Kac Vegas jest majstersztykiem scenariuszowym, który spokojnie można by porównać do alkoholowego wcielenia Memento albo imprezowej wersji Wściekłych psów - podobnie jak te filmy opiera się przecież na rekonstrukcji wydarzeń. Do tego mamy tu soczyste, wyraziste postacie, świetne dialogi i całkiem zgrabne połączenie nowoczesnej psychologii z obrazową fizjologią — słowem na pewnym poziomie nie dziwię się kolegom, którzy podczas seansu zalewali się łzami i spadali z krzeseł.
Niestety gdzieś w drugiej połowie do scenariusza wkradają się rozwiązania rodem z kina klasy B, zastępując prowadzone w czasie rzeczywistym zdarzenia elipsami i kalkami z produkcji sensacyjnych. Całość psuje też wymuszony, sztuczny finał, który to właśnie każe myśleć o komediach romantycznych. Nie mogę wreszcie przyklasnąć wymowie filmu, który udając przestrogę, w rzeczywistości budzi szowinistyczne tęsknoty i gloryfikuje świat męskich rozrywek. Tym gorzej, że tęsknoty te odnoszą się do najprostszych odruchów układu krążenia i niewyszukanych przyjemności, z wymiotami włącznie. Dla amerykańskich kawalerów Vegas jest najwyraźniej rodzajem Disneylandu dla sprawnych seksualnie.
Najgorsza jest konkluzja, zgodnie z którą tylko cierpliwe, niepyskujące i o nic niepytające kobiety zasługują na sakramentalne "tak". Można się nawet zastanowić nad striptizerką o złotym sercu, z całą pewnością należy się jednak wystrzegać silnych kobiet, których karykaturą jest tu partnerka Stu — apodyktyczna hetera, przed której gniewem drżą wszyscy skacowani mężowie. Na szczęście nasi bohaterowie mają siebie nawzajem — a gdyby to nie wystarczyło, zawsze można wyłgać się nieświadomym zażyciem niebezpiecznej substancji. No cóż: wygląda na to, że faceci dostali wreszcie swoją Bezsenność w Seattle. Miłego seansu iluzji i wyparcia!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze