"Vicky Cristina Barcelona", Woody Allen
DOROTA SMELA • dawno temuWoody Allen odbija od wybrzeża Wysp Brytyjskich, by znów wypłynąć na znajome wody - prosto w wir relacji międzyludzkich poddanych działaniu strzały Amora i ślepego trafu. Jego najnowszy film znów przypomina komedię obyczajową. Meandry akcji prowadzą do konkluzji: miłość jest trudna do okiełznania i niemożliwa do pojęcia rozumem. Tyle jest jej rodzajów, ile możliwych układów ludzkich, a te w filmie testowane są we wszelakich konfiguracjach.
Woody Allen po raz kolejny zmienił plan i dekoracje filmowe, co nie tylko rzuca się w oczy od pierwszych scen filmu, ale wręcz rzutuje na charakter jego najnowszego dzieła. Reżyser Manhattanu odbija od wybrzeża Wysp Brytyjskich, by znów wypłynąć na znajome wody — prosto w wir relacji międzyludzkich poddanych działaniu strzały Amora i ślepego trafu. Po pełnych niepokoju, rozedrganych gatunkowo obrazach Sen Kasandry i Wszystko gra jego najnowszy film znów przypomina komedię obyczajową. Ale czy to aby nie pozory?
Oto historia dwóch młodych Amerykanek, które przyjeżdżają na wakacje do Hiszpanii. Obie zaczynają w życiu nowy etap: Vicky — poważna szatynka właśnie zaręczyła się z maklerem giełdowym i zbiera materiały do pracy magisterskiej o katalońskiej tożsamości. Cristinę bardziej interesują studia nad relacjami damsko-męskimi. Nakręciła 12-minutowy reportaż o miłości, a w Hiszpanii ma nadzieję poszerzyć swoje, bogate już w tym zakresie doświadczenia.
W te zawiłe szczegóły na temat życia i pragnień obydwu dziewcząt wprowadza nas niski głos narratora, który powraca wielokrotnie w trakcie seansu, by naświetlić kontekst sytuacji i zwrócić uwagę na niuanse; wyjaśnia, która z pań jest romantyczką, która realistką itd. Przyjaciółki zatrzymują się u dalekiej krewnej Vicky. Wkrótce na wernisażu sztuki uwagę Cristiny zwraca przystojny malarz, którego rozwód z kobietą o morderczych zapędach jest na ustach całego środowiska. Chwilę potem mężczyzna proponuje obydwu przyjaciółkom nocny wypad do Oviedo i weekendowe zwiedzanie Asturii połączone z dobrowolnym seksem. Rozważając propozycję, żadna z nich nie bierze pod uwagę, że znajomość z malarzem oznacza niechybne spotkanie z jego niestabilną psychicznie byłą żoną…
Tak się zawiązuje akcja, której meandry prowadzą do konkluzji identycznej z tą z filmiku Cristiny: miłość jest trudna do okiełznania i niemożliwa do pojęcia rozumem. Tyle jest jej rodzajów, ile możliwych układów ludzkich, a te w filmie znawcy tematu testowane są we wszelakich konfiguracjach. Czy to powrót Allena do formy sprzed lat? Nadzieje były spore. W końcu spośród dwóch przeplatających się w jego twórczości nurtów to właśnie ten oparty na dialogach i obficie nasączony ironią, wielowątkowy damsko-męski kogel-mogel przyniósł mu największe uznanie. Zważywszy na fakt, że role obsadzono samymi znakomitościami, sukces wydawał się murowany. A jednak się nie udało!
Vicky Cristina Barcelona to sfotografowany w serii złotych, nasłonecznionych ujęć pusty popis aktorski. Owszem, ogląda się go znakomicie, bo zarówno obsada amerykańska, jak i iberyjska nie pozwalają ani na chwilę zwątpić w jakość swojego występu. Obsypana prestiżowymi nagrodami Penélope Cruz w roli neurotycznej Marii Eleny jest pełna wigoru i równie wiarygodna, co w swoich kreacjach u Almodovara, a Javier Bardem na naszych oczach dekonstruuje wizerunek psychola z obrazu braci Coen, zamieniając się w jurnego hiszpańskiego byczka i łóżkowego wyczynowca. Scarlett gra pełną wdzięku bezradną kokietkę w stylu Marilyn Monroe, a Rebecca Hall stanowi doskonałą przeciwwagę dla gorących temperamentów i nieprzewidywalnej energii reszty obsady.
I w sumie do szczęścia widzowi brakuje już tylko dobrego scenariusza, bo ten jest równie naiwny, co jego główne bohaterki. Cała rzecz robi wrażenie spisanej z dzienniczka studentki. Prostota płynących z offu refleksji, pozbawione allenowskiego nerwu dialogi oraz ogólne wrażenie braku głębi nie zachęcają do owacji na stojąco. Allen przemawia do nas tonem mentorskim, co może i mu wypada, bo jest niemłody i zjadł zęby na podobnych historiach, ale jego mądrości są truizmami i nijak się mają do odkrywczych wniosków, jakie wyciągał w swoich wczesnych dziełach. Gdzieś przepadł też młodzieńczy entuzjazm mistrza: Allen reżyseruje, jakby ze szpitalnego łóżka.
Vicky… ma w sobie coś ze szkolnej etiudy, poprawnie sfilmowanej miniaturki pozbawionej rozmachu i spontaniczności: ni to Bergman, ni Annie Hall. Pomieszanie komedii romantycznej z dramatem egzystencjalnym przyniosło kiedyś Allenowi sławę. Dziś stary i wypalony filmowiec próbuje animować widza pikantnymi scenami z sypialni i intrygą w stylu ménage à trois.
Ktoś powiedział, że ten film ratuje nieobecność mistrza w obsadzie. Allen wie, że jego powierzchowność dawno przestała być zabawna i może co najwyżej przygnębiać. Najwyraźniej przygnębia też jego samego, stąd mizerny efekt jego pracy. Wieki temu świat przestał się razem z nim śmiać, a teraz nie śmieje się już nawet z niego. Jeszcze tylko aktorzy wierzą, że praca z nim to awans.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze