Obsoletki to historia kobiety, która musi radzić sobie ze swoją codziennością oraz znaleźć w niej miejsce na męża, dzieci i znajomych. Są więc w książce z pozoru dziwaczne, niepoważne opowieści np. o tym, jak mąż przynosi do domu książkę o Kubusiu Puchatku (z cyklu Śpiewanki), a bohaterka próbuje zaśpiewać Most misiowy wali się do melodii Kłapouchego (całość zabrzmiała jak Bogurodzica). Jest też historia śmierci kota Pawła oraz przygotowania do wyprawy na zakupy i wspomnienia z uroczystości pogrzebowej kilkutygodniowego dziecka. Totalnie wymieszane historie: smutne, przygnębiające oraz te, które wywołują szczery uśmiech. Ale z takiej różnorodności składa się przecież nasze życie. I z pełną szczerością powinniśmy o nim mówić, nawet jeśli brak mu pikanterii i sensacji (na której tak bardzo zależy dziś mediom).
Obsoletki Justyny Bargielskiej to opowiadania, która pokazują, w jaki sposób radzić sobie z traumą, kobiecą traumą, wynikającą z (fałszywego często) poczucia, że się czegoś nie potrafi; że nie poradzimy sobie z odejściem bliskiej osoby, że nie podołamy obowiązkom. Może więc przekucie wszystkich naszych lęków w poetycką opowieść pozwoli nam spojrzeć na wszystko z dystansem? Sylwia Chutnik, autorka słynnego Kieszonkowego atlasu kobiet, stwierdziła w notce biograficznej: Bargielska wymiata: językowo, światopoglądowo i matkopoglądowo. Jeżeli ktoś w życiu zajmuje się pisaniem wierszy i dziećmi, a na dodatek ma odwagę szanować swoje życie prywatne, to zabija w nas skutecznie stereotyp samopoświęcającej się kobiety. Chutnik słusznie zwraca uwagę na bliskość prozy Bargielskiej i Rolanda Topora. Podobnie jak w tekstach francuskiego pisarza i rysownika, w Obsoletkach również dzieją się sprawy traumatyczne dla ludzkiego ciała i psychiki, ale wszystko to jest nam jakoś łatwo przyjąć, zaakceptować, włączyć w nasze codzienne przeżywanie świata. Tak się dzieje chociażby w przypadku opowiadania Jak fotografować zmarłe dzieci. Bohaterka zostaje poproszona o zrobienie zdjęcia dziecka, które zmarło w piętnastym tygodniu ciąży. Bargielska pisze: Robię zdjęcia kawałkowi zaschniętej wątróbki i widzę, że coś ma, że coś ma. Niby nóżkę. Niby główkę. Matka wątróbki jest jeszcze w szpitalu i akurat dzwoni do mnie, to mówię, że zajdę do niej i umówimy się odnośnie przekazania zdjęć. Schodzi taka, tłuste włosy. Think I'm cute, look at my mom. Ktoś powiedziałby: obraza majestatu. Tak nie powinno pisać się o zmarłym dziecku. Ale tak właśnie robi Bargielska: używa specyficznego języka, by obronić się przed traumą, by nie poddać się tragedii, którą widzi. To jest właśnie terapeutyczna funkcja pisania, pozwalająca zaczarować to, co jest bolesne i nie zawsze możliwe do wypowiedzenia. Bargielska robi to w całkiem interesujący sposób. Chociaż czasami musimy z trudem przedzierać się przez świat jej oryginalnej wyobraźni, to jest nam z tym dobrze, bo przecież literatura nie musi mówić o sprawach ważnych poważnym językiem, pełnym „ochów” i „achów”. Czasami jedno trafne sformułowanie wystarcza, by oddać absurd lub, kto woli, sens ludzkiego życia.