Pewien australijski krytyk napisał, że ten film to jawna pochwała materializmu, istna orgia marek i bezwstydnego product placementu. Inny stwierdził, że scenariusz jest tak sztywny, jakby został napompowany botoksem. Niestety obaj panowie, jakkolwiek skrzywieni przez płeć swojego mózgu, mają rację. O filmowej wersji Seksu można powiedzieć to samo, co o aparycji aktorek grających w nim pierwszoplanowe role - nie jest źle, ale mogłoby być znacznie lepiej. Zrozumiecie to, kiedy zobaczycie kreację ślubną Carrie Bradshaw - a konkretnie stylizację jej fryzury, do której włączono między innymi zielonego bażanta.
Wyzwolone obyczajowo, przejmujące inicjatywę, żyjące pełną piersią singielki są w porządku - kodowali nam twórcy Seksu, co w połowie lat 90., nawet długo po paleniu staników przez feministki, wciąż było złamaniem pewnego tabu. Dziś mamy seriale, z których wynika, że samotna matka ma prawo sprzedawać narkotyki, by utrzymać rodzinę (Trawa), albo że traumy z dzieciństwa usprawiedliwiają mordercze instynkty (Dexter). W latach 90. stwierdzenie, że kobieta może nie chcieć mieć dzieci i traktować relacje damsko-męskie jako drogę do spełnienia erotycznego, a przy okazji być sympatyczną, białą, wykształconą przedstawicielką elity towarzyskiej było zaczynem nowego myślenia. Oczywiście można by się spierać, czy serial nie był tylko sprytną odpowiedzią na istniejące już zjawisko "miast singli". Być może Seks w wielkim mieście to przykład strategii marketingowej, która miała nauczyć samotne kobiety rozładowywania frustracji poprzez zakupy. Bo czy przypadkiem wolność manifestowana przez Carrie, Samanthę, Mirandę i Charlotte nie była wyłącznie prawem do nieskrępowanej konsumpcji?
Shopoholizm, hedonizm, kult ciała, snobizm, roszczeniowe podejście do życia - bohaterkom można było wszystko wybaczyć dzięki pewnemu genialnemu zabiegowi - autoironii, która poddawała w wątpliwość lansowany system wartości i jeszcze sprawiała, że wydawały się one bardziej ludzkie.
Nie chcę zdradzać fabuły, powiem tylko, że wszystko w filmie kreci się wokół ślubu, do którego nasze wyzwolone bohaterki podchodzą z pietyzmem urodzonej kury domowej. Ot, na starość (a trzeba przyznać, że podeszły wiek Jessiki Parker rzuca się w oczy) każda mądrzeje, wmawia nam się nagle po 6 latach promowania liberalnych poglądów. Nic dziwnego, że czujemy się oszukane. Co zostało? Właściwie tylko te buty Manolo Blahnika, sukienka od Vivienne Westwood i szereg innych ekskluzywnych marek, które bohaterki z łapczywością Gargantui konsumują, konsumują i konsumują. Starsze, bogatsze i bardziej zmanierowane niż kiedykolwiek przedtem - takie pozostaną nam w pamięci, więc jeśli chcecie zachować miłe wspomnienia, zastanówcie się, zanim pójdziecie na film.