"Pan od muzyki", reż. Christophe Barratier
WOJCIECH ZEMBATY • dawno temuMimo obecności tych zużytych klisz, Pan od muzyki jest filmem dobrym. Między innymi dlatego, że ten remake filmu Klatka słowicza z roku 1945 przyznaje się do konwencji retro. Barratier celowo umieścił akcję w latach czterdziestych, aby uniknąć wrażenia sztuczności.
Debiut reżyserski Christophe Barratiera, dotychczas znanego jako producenta, m.in. Mikrokosmosu, Makrokosmosu i Himalai, odniósł zaskakujący sukces. Film o bezrobotnym nauczycielu muzyki, który odnajduje się w roli wychowawcy trudnych dzieciaków, jest już kandydatem do Oskara i drugim, po Amelii, francuskim hitem wszech czasów. Ciekawe, że wierne tłumaczenie tytułu powinno brzmieć Chórzyści. Najwyraźniej dystrybutor uznał, że taki tytuł średnio się u nas kojarzy.
Pan od muzyki to bajkowe „wzruszadło”. Placówka wychowawcza, w której Clement Mathieau podejmuje pracę wychowawcy, jest ponurym, nieco fantastycznym gmaszyskiem. Trudne dzieciaki trzyma w ryzach psychopatyczny dyrektor Rachin, żywcem wyjęty z XIX-wiecznej powieści Dickensa czy Eugeniusza Sue. Pryncypał jest postacią tragiczną, to sfrustrowany, wyzbyty z nadziei tyran, pokładający wiarę w żelaznej dyscyplinie i rozwiązaniach siłowych. Utrzymywany w ten sposób ordung opiera się na filarach strachu, agresji i poniżenia. Zawodowe credo Rachina brzmi „akcja – reakcja”. Inaczej mówiąc, oko za oko, ząb za ząb.
Mathieu jest jego przeciwieństwem. Nie dość, że nie wzbudza strachu, to będąc łysym, pucołowatym fajtłapą, prezentuje się raczej pociesznie. Z chwila, gdy wkracza do klasy, by poprowadzić pierwszą lekcję, oczekujemy najgorszego. Tymczasem okazuje się, że skazany na klęskę poczciwina ma swoje metody, zupełnie inne od taktyki przełożonego. Zamiast straszyć i tyranizować, rozbraja swoich uczniów za pomocą kpiny, dystansu do siebie i tzw. „ludzkiego podejścia”. Zasada „zło dobrem zwyciężaj” okazuje się skuteczniejsza od prawa „akcji i reakcji.” A potem zaczyna uczyć dzieciaki śpiewu i, niczym mityczny Orfeusz, obłaskawia małoletnie bestie za pomocą piękna…
Zaletą filmu Barratiera jest unikanie niebezpieczeństw, płynących z samej istoty gatunku. Balansuje na krawędzi sentymentalnego kiczu i taniego moralitetu, raz po raz ociera się o naiwność, ale zachowuje minimum prawdopodobieństwa. Ile już było filmów o nauczycielu — idealiście, który budzi w uczniach iskierki inteligencji, talentu i ludzkich odruchów. Aniołowie o brudnych twarzach, Stowarzyszenie umarłych poetów, Gangsta’s paradise… Te obrazy epatują obowiązkowymi motywami. Nauczyciel próbuje i stara się, potem załamuje, ale niesforne diablęta nieuchronnie zmieniają się w aniołki…I zawsze musi być jakiś szczególnie uzdolniony prowodyr, psychopata, który potem okazuje się dużym talentem.
Mimo obecności tych zużytych klisz, Pan od muzyki jest filmem dobrym. Między innymi dlatego, że ten remake filmu Klatka słowicza z roku 1945 przyznaje się do konwencji retro. Barratier celowo umieścił akcję w latach czterdziestych, aby uniknąć wrażenia sztuczności. Gdyby akcja rozgrywała się dzisiaj, uczniowie nie śpiewaliby przecież w anielsko brzmiącym chórze, tylko rapowaliby coś o melanżach, paleniu, albo, co gorsza, o rapowaniu jako takim. A tak, po części dzięki pięknej muzyce, powstał obraz nieco umowny; odrealniony i baśniowy. Reżyser uchwycił w nim istotę dzieciństwa; jego magię i beztroskę, ale także bezradność, zagubienie, bunt. I dodał kapkę nadziei. Budujący kawałek kina.
Pedagodzy, do kin!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze