„Somewhere. Między miejscami”, Sofia Coppola
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuTym razem reżyserka bierze pod lupę własne środowisko. Nie ma tu bajecznie deformujących obraz filtrów, nie ma charakterystycznych zwolnień, nie ma wszechobecnej muzyki, nie ma tu również dobrego kina. Coppola okazała się nudziarą, która nie czuje kina. Nudziarą banalną, tendencyjną, powtarzającą dawno już wszystkim znane wnioski. Jest irytująco dosłowna, wręcz deklaratywna. Nie docenia się tu widza, nie pozostawia przestrzeni na dialog.
Nowy film Sofii Coppoli (Przekleństwa niewinności, Między słowami). Tym razem córka słynnego Francisa Forda bierze pod lupę własne środowisko. Johnny Marco (Stephen Dorff) jest gwiazdorem kina akcji. Czasem pójdzie na spotkanie, albo udzieli wywiadu, ale głównie pije, wciąga, przytula długonogie blondyny i rozbija się po mieście swoim czarnym ferrari. I kiedy wydaje się, że ostatecznie zagubi się w monotonnym rytmie coraz bardziej dekadenckiego życia, odwiedza go Cleo (Elle Fanning). Dawno niewidziana, 11. letnia córka, którą będzie musiał opiekować się przez kilka najbliższych tygodni.
Przyznam szczerze: nigdy nie byłem fanem Sofii Coppoli. Córka Francisa do perfekcji opanowała kreowanie onirycznej, nieco sennej atmosfery. Ale prawdziwe treści w jej filmach zawsze wydawały mi się co najwyżej nieudolnie zasugerowane. Ot piękne, doskonale uzupełnione muzyką, narkotyczne teledyski pretendujące do miana fabuł. Najwyraźniej poirytowana tego typu zarzutami Coppola postanowiła pokazać nam historię w wersji saute. Bo nie ma w Somewhere bajecznie deformujących obraz filtrów, nie ma charakterystycznych zwolnień, nie ma też (jak dotąd wszechobecnej) muzyki. I fajnie. Szkoda tylko, że nie ma tu również dobrego kina.
Seans Somewhere przypomniał mi słynną bajkę Andersena. Tę kończącą się okrzykiem: Król jest nagi! Bo pozbawiona charakterystycznego, skrajnie przeestetyzowanego sztafażu Coppola okazała się nudziarą, która nie czuje kina. W dodatku nudziarą banalną, tendencyjną, powtarzającą dawno już wszystkim znane wnioski. Jak wiele takich historii już widzieliśmy? Kino zawsze uwielbiało narracje o wiecznie nietrzeźwych artystach na życiowym zakręcie. I wciąż jest ich mnóstwo, dość wspomnieć kapitalnych Cudownych chłopców z Michaelem Douglasem, czy choćby komercyjne, ale urocze, telewizyjne Californication. Czyli filmy, które ukazują cały problem z pominięciem dydaktycznego smrodu. Coppola przeciwnie, jest irytująco dosłowna, wręcz deklaratywna. Opowiada ze swadą podstarzałej nauczycielki, która boi się, że niedorozwinięci uczniowie nie zrozumieją co jest dobre, a co złe. Zwyczajnie: nie docenia się tu widza, nie pozostawia przestrzeni na dialog.
Na domiar złego Coppola zdecydowała się opowiedzieć to wszystko przez pryzmat artystycznego, europejskiego kina. A więc mamy tu kilka (powtarzanych w nieskończoność) pseudo-symboli. Dobrym przykładem ferrari głównego bohatera. W kilku scenach naprawdę fajnie uświadamia, jak bardzo Johnny znudzony jest powierzchownym blichtrem. Później Coppola bezsensownie powiela ten zabieg tak wytrwale, że pod koniec miałem już wrażenie obcowania z reklamą włoskiego koncernu motoryzacyjnego. I tak to leci. Aż po główny zamysł narracyjny, który naprawdę woła o pomstę do nieba. Bo jeśli życie gwiazdora jest nudne, to najlepiej pokaże to widzom (niby, że świadomie) nudny film. Tak więc Coppola sięga po estetykę magicznej nudy, ale wychodzi jej nuda najzwyklejsza. Dobrze widać, że za magię nieśpieszności w jej poprzednich obrazach odpowiadali głównie operatorzy i kompozytorzy muzyki. Bo sama Sofia i owszem, chciałaby przynudzać czarodziejsko niczym Jarmusch. Ale Jarmushem to ona po prostu nie jest.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze