Max i Mary to animacja poklatkowa, w której modele bohaterów wykonano z plasteliny. Wygląda to jak coś pomiędzy produkcjami studia Aardman (Wallace i Gromit, Uciekające kurczaki) a filmami braci Quay (w Polsce znani m.in. z adaptacji prozy Bruno Schulza). Mamy więc do czynienia z najszlachetniejszym i najbardziej czasochłonnym rodzajem animacji. Tam, gdzie zwykle ogrom pracy biorą na siebie zespoły rysowników (czy informatyków) twórcy dzieł poklatkowych każdy, najdrobniejszy nawet obecny w kadrze szczegół (od wystroju mieszkań po przedmioty codziennego użytku) muszą wykonać własnoręcznie.
[photo position="inside"]20712[/photo]Stąd często (i słusznie) przy okazji takich produkcji mówi się o najbardziej uduchowionym rodzaju animacji. Twórcy kreują tu przedstawiany świat w jak najbardziej dosłowny sposób; a ogrom czasu potrzebny, by wprawić to wszystko w ruch, wymaga szczególnej determinacji, wręcz pasji. I tę pasję zwykle widać na ekranie. Tak jest też w przypadku Mary i Maxa. To wizualny majstersztyk, który począwszy od pierwszych ujęć autentycznie zachwyca. Właściwie każdy kadr może służyć jako samodzielny obraz (czy plakat), którego nie powstydziłyby się najlepsze galerie sztuki (co odnotowali i nagrodzili jurorzy tegorocznego Berlinale).
Ale nie w wizualnym pięknie tkwi największa siła Mary i Maxa. Elliot konsekwentnie przełamuje schematy; obala stereotypy, jakie przyzwyczailiśmy się przypisywać animacjom. To film jak najbardziej serio.
[photo position="inside"]20714[/photo]Problemy upośledzonych, wykluczonych, czy po prostu nieszczęśliwych pokazuje się tu bez żadnej taryfy ulgowej. Z początku można odnieść wrażenie, że będzie to typowa opowieść o przyjaźni przełamującej życiowe trudności, ale nic z tego. Nie ma tu łatwego happy endu. Elliot nie próbuje nikogo mamić ukazując triumfalny powrót swoich bohaterów na łono społeczeństwa. Jest za to ogromny ładunek humanizmu. Reżyser pogrążając Maxa i Mary przyznaje im prawo do funkcjonowania w świecie. I tak rodzi się chwilami bolesna, ale mądra przypowieść o akceptowaniu różnic i odmienności. A, że nie ma tu finalnej eksplozji huraoptymizmu a la Disney, całość jest naprawdę sugestywna. I przejmująca.
Taką właśnie terapię zaplanował dla nas Elliot. Śmiejąc się do rozpuku śmiejemy się z cudzego nieszczęścia. Tym samym widzimy je szczególnie jaskrawo, bez ochronnego płaszcza, jaki nakłada współczucie. Mary i Max to też fantastyczna lekcja dla tych wszystkich, którzy nie chcą postrzegać animacji jako równorzędnego gatunku filmowego. Jeżeli animacje dla dorosłych wciąż wydają się Wam czymś z założenia infantylnym, koniecznie obejrzyjcie ten film. Tylko nie zabierajcie ze sobą dzieci. Bo Mary i Max to obraz brawurowy, przepiękny wizualnie, przezabawny, niezwykle przewrotny… autentycznie wspaniały. Ale zdecydowanie zbyt drastyczny dla najmłodszych widzów.