„Mary i Max”, Adam Elliot
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNagrodzony na tegorocznym Berlinale wizualny majstersztyk, który od pierwszych ujęć zachwyca. Modele bohaterów wykonano z plasteliny. Unikająca uproszczeń, bolesna opowieść, ale też przezabawna komedia. Film przełamuje schematy; obala stereotypy, jakie przyzwyczailiśmy się przypisywać animacjom. Obraz brawurowy, przepiękny wizualnie, niezwykle przewrotny, ale zdecydowanie zbyt drastyczny dla najmłodszych widzów.
Krytycy-recenzenci nagminnie nadużywają słów takich jak niesamowity i niezwykły. I kiedy pojawia się film, który rzeczywiście zasługuje na użycie tych określeń, wydają się one być wyświechtane, nie mają właściwej siły. I tak właśnie jest w przypadku nagrodzonej na tegorocznym Berlinale Sztuki animacji Adama Elliota. To film NAPRAWDĘ niesamowity i niezwykły.
Mary ma 8 lat, okradającą okoliczne sklepy matkę alkoholiczkę i wiecznie nieobecnego ojca. Poza tym ma jeszcze pryszcze, nadwagę i znamię w kolorze kupy na środku czoła. Nie ma za to przyjaciół. Max to 44. letni Żyd z Nowego Jorku. Cierpi na zespół Aspergera, stany psychotyczne i lękowe. Mieszka samotnie (towarzyszy mu jedynie śmierdzący, jednooki kot i wyimaginowany przyjaciel, pan Ravioli). Panicznie boi się wychodzić z domu (bywa jedynie u psychiatry i na spotkaniach Anonimowych Obżarciuchów). Max i Mary mają dwie wspólne pasje: ukochany serial o Nubletach i czekoladę (od której oboje są uzależnieni). Poznają się przypadkiem: Mary postanawia dowiedzieć się, skąd się biorą dzieci w Ameryce (w Australii, jak wyjaśnił jej dziadek, ojcowie znajdują je na dnie kufla z piwem). W tym celu pisze list do losowo wybranego z książki adresowej nowojorczyka. Tak zaczyna się trwająca ponad 20 lat korespondencja, która z czasem przeradza się w przyjaźń.
Max i Mary to animacja poklatkowa, w której modele bohaterów wykonano z plasteliny. Wygląda to jak coś pomiędzy produkcjami studia Aardman (Wallace i Gromit, Uciekające kurczaki) a filmami braci Quay (w Polsce znani m.in. z adaptacji prozy Bruno Schulza). Mamy więc do czynienia z najszlachetniejszym i najbardziej czasochłonnym rodzajem animacji. Tam, gdzie zwykle ogrom pracy biorą na siebie zespoły rysowników (czy informatyków) twórcy dzieł poklatkowych każdy, najdrobniejszy nawet obecny w kadrze szczegół (od wystroju mieszkań po przedmioty codziennego użytku) muszą wykonać własnoręcznie.
Stąd często (i słusznie) przy okazji takich produkcji mówi się o najbardziej uduchowionym rodzaju animacji. Twórcy kreują tu przedstawiany świat w jak najbardziej dosłowny sposób; a ogrom czasu potrzebny, by wprawić to wszystko w ruch, wymaga szczególnej determinacji, wręcz pasji. I tę pasję zwykle widać na ekranie. Tak jest też w przypadku Mary i Maxa. To wizualny majstersztyk, który począwszy od pierwszych ujęć autentycznie zachwyca. Właściwie każdy kadr może służyć jako samodzielny obraz (czy plakat), którego nie powstydziłyby się najlepsze galerie sztuki (co odnotowali i nagrodzili jurorzy tegorocznego Berlinale).
Ale nie w wizualnym pięknie tkwi największa siła Mary i Maxa. Elliot konsekwentnie przełamuje schematy; obala stereotypy, jakie przyzwyczailiśmy się przypisywać animacjom. To film jak najbardziej serio.
Problemy upośledzonych, wykluczonych, czy po prostu nieszczęśliwych pokazuje się tu bez żadnej taryfy ulgowej. Z początku można odnieść wrażenie, że będzie to typowa opowieść o przyjaźni przełamującej życiowe trudności, ale nic z tego. Nie ma tu łatwego happy endu. Elliot nie próbuje nikogo mamić ukazując triumfalny powrót swoich bohaterów na łono społeczeństwa. Jest za to ogromny ładunek humanizmu. Reżyser pogrążając Maxa i Mary przyznaje im prawo do funkcjonowania w świecie. I tak rodzi się chwilami bolesna, ale mądra przypowieść o akceptowaniu różnic i odmienności. A, że nie ma tu finalnej eksplozji huraoptymizmu a la Disney, całość jest naprawdę sugestywna. I przejmująca.
Ale i na tym nie koniec, bo film Elliota naprawdę wymyka się wszelkiej klasyfikacji. Unikająca uproszczeń, bolesna opowieść o wykluczonych? Owszem. Ale też przezabawna komedia. Bo humoru jest tutaj po prostu mnóstwo. W dodatku humoru najczarniejszego, przewrotnego, chwilami ryzykownie wręcz agresywnego. Elliot kocha swoich bohaterów, ale przyznając im normalne prawa nie obawia się z nich śmiać. Ich nieporadność (nawet i ta fizjologiczna) staje się tu komicznym samograjem. I tak rodzi się kalejdoskop, w którym widz bombardowany jest przez sprzeczne bodźce. Bo Mary i Max to jeden z najsmutniejszych filmów, jakie widziałem ostatnio w kinie. I jednocześnie jeden z najzabawniejszych.
Taką właśnie terapię zaplanował dla nas Elliot. Śmiejąc się do rozpuku śmiejemy się z cudzego nieszczęścia. Tym samym widzimy je szczególnie jaskrawo, bez ochronnego płaszcza, jaki nakłada współczucie. Mary i Max to też fantastyczna lekcja dla tych wszystkich, którzy nie chcą postrzegać animacji jako równorzędnego gatunku filmowego. Jeżeli animacje dla dorosłych wciąż wydają się Wam czymś z założenia infantylnym, koniecznie obejrzyjcie ten film. Tylko nie zabierajcie ze sobą dzieci. Bo Mary i Max to obraz brawurowy, przepiękny wizualnie, przezabawny, niezwykle przewrotny… autentycznie wspaniały. Ale zdecydowanie zbyt drastyczny dla najmłodszych widzów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze