„Rango”, Gore Verbinski
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSoczysta rozrywka, która nie powinna nikogo rozczarować. Szalona dynamika zdarzeń, przyprawiająca o zawrót głowy, naładowana mnóstwem szczegółów animacja, zjadliwy, aluzyjny humor i wyraziści bohaterowie. Ale o rywalizacji z produkcjami ze studia Johna Lassetera (Pixar) nie może być nawet mowy.
O Złotej Erze Amerykańskiej Animacji napisano już całe tomy. Pozostało jedno pytanie: kto wreszcie podniesie rękawicę rzuconą przez, bezwzględnie dominujące na tym rynku, studio Pixar (Ratatuj, Wall-E, Potwory i spółka)? Wydawało się, że może to być właśnie Rango. Bo reżyseruje Gore Verbinski (Piraci z Karaibów, The Ring), Johnny Depp obdarza tytułowego kameleona nie tylko głosem, ale też całą swoją gestykulacją, mimiką, sposobem poruszania się itd. Całą produkcję zapowiedziano jako film „także i dla dorosłych”, wiadomo było, że rządzić będą nawiązania do Sergio Leone i Sama Peckinpaha. I rzeczywiście: Rango to soczysta rozrywka, która nie powinna nikogo rozczarować. Ale o rywalizacji z produkcjami ze studia Johna Lassetera (Pixar) nie może być nawet mowy.
Rango to udomowiony kameleon, który na skutek nieuwagi właściciela ląduje na środku pustyni Mojave. Idąc za radą (rozjechanego właśnie przez ciężarówkę) pancernika dociera do miasteczka Piach. Konfabulując na prawo i lewo robi tam błyskawiczną karierę: zostaje szeryfem. Ale Piach to miejsce nieciekawe: rządzą tu (poza dziwacznym i od początku podejrzanym burmistrzem) brud, głód i pragnienie. Ktoś wykrada wodę. Kiedy ostatni, przetrzymywany w bankowym sejfie, baniak okazuje się być pusty, Rango wraz z ekipą zwariowanych zwierzęcych osadników wyrusza w pościg za złodziejami wody.
Obraz Verbinskiego od początku budzi ambiwalentne odczucia. Bo na pierwszy rzut oka jest tu wszystko, czego zwykle oczekujemy od tego typu produkcji. A więc: szalona dynamika zdarzeń, przyprawiająca o zawrót głowy, naładowana mnóstwem szczegółów animacja, zjadliwy, aluzyjny humor i wyraziści bohaterowie. Do tego (jak przystało na czasy postmoderny) cała masa żartobliwych nawiązań do klasyki kina (Czas Apokalipsy) ze szczególnym uwzględnieniem westernu (wspomniani Leone i Peckinpah) i dotychczasowego dorobku Deppa (Arizona Dream, Las Vegas Parano). Dowcip, zgodnie z zapowiedziami, skierowano przede wszystkim w stronę oczekiwań dorosłego kinomana, a całość sowicie podlano tak modną estetyką opowieści meksykańskiego pogranicza a’la Rodriguez (Desperado). Nie można powiedzieć: cała konstrukcja działa bez zarzutu. Rango ogląda się z autentyczną przyjemnością. A jednak: zabrakło tu tego, w czym specjalizuje się Pixar. A więc zaskoczenia, prowokacji, odwagi, niepokornej nuty. Bo Rango to w gruncie rzeczy ponowne wykorzystanie starego schematu made In USA. Opowieść w stylu od zera do bohatera i przede wszystkim zaakceptuj siebie a odnajdziesz szczęście. I tu rodzi się problem. Bo dla dzieciaków Rango może być zbyt odważne (dużo tu np. autentycznie brutalnych scen), dla dorosłych przeciwnie: może być odważne (i przekorne) w niewystarczającym stopniu.
Powinno za to zadowolić wszystkich fanów wspomnianej Złotej Ery. Verbinskiemu udało się zdyskontować sukcesy studia DreamWorks (Kung Fu Panda) i dorównać wysiłkom odpowiedzialnego za animacje działu studia Sony (Na Fali). A, że oczekiwałem od Rango nieco więcej, niż dostałem? Cóż, to uczucie częste i doskonale znane prawdziwym kinomanom. Dodatkowe brawa dla dystrybutora, który wprowadził na nasz rynek jednocześnie dwie wersje językowe: zdubbingowaną i oryginalną, z polskimi napisami. Takie podejście powinno wyznaczać standard. W Polsce wciąż spotykamy się z nim naprawdę rzadko.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze