„Oculus”, Mike Flanagan
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuOculus” spodoba się fanom horroru, ale wykraczającego poza ten krąg sukcesu mu nie wróżę. Może kilka (jeżeli nie kilkanaście) lat temu byłby prawdziwą rewelacją. Ale od kiedy cały gatunek zredefiniowali Japończycy (m.in. „The Ring”), od kiedy Hiszpanie nadali mu rangę sztuki („Sierociniec”, „Labirynt Fauna”, pierwsze „Rec”) nie musimy już przyznawać horrorom taryfy ulgowej. Mamy prawo do oczekiwań, których obraz Flanagana niestety nie spełnia.
Zapowiadano „Oculusa” jako rekomendowany przez Stephena Kinga „najlepszy horror sezonu”. Przyznaję: Flanagan ma pewne ambicje. Miast straszyć armią potworów zgłębia mroczne obszary ludzkiego umysłu, podpiera się psychologią. Ale powyższy slogan i tak wydaje się być (delikatnie mówiąc) przesadzony.
Tim Russell (Brenton Thawites) opuszcza zamknięty zakład psychiatryczny. Lekarze orzekają, że jest zdrowy, ale ostrzegają go przed kontaktami z siostrą, Kaylie (Karen Gillan). Rodzeństwo łączy mroczna tajemnica z przeszłości, oboje jako dzieci byli świadkami (i uczestnikami) dramatycznych wydarzeń. Kaylie za tragedię sprzed lat obwinia XVII-wieczny antyk, ogromne lustro, które ma sprowadzać na swoich właścicieli szaleństwo. Dziewczyna planuje eksperyment: działania złowrogiego artefaktu rejestrować będą kamery, czujniki, skomplikowany system monitoringu. I rzeczywiście: w najbliższym otoczeniu lustra usychają kwiaty, umierają zwierzęta, wysiada prąd, a nasi bohaterowie są coraz mniej pewni tego, co widzą, słyszą i czują.
Flanagan miał ciekawy pomysł. Niby nic nowego, ale na takich założeniach opierały się najlepsze horrory. Klasyczny konflikt szkiełka i oka, pytanie, czy obserwujemy demoniczne siły, czy jedynie wytwory chorego umysły, zakłóconej przebytą traumą percepcji itd. Niestety: reżyser zatrzymuje się w połowie drogi. Tim widzi w działaniach Kaylie efekt choroby, nieumiejętność pogodzenia się z rzeczywistością, Kaylie zarzuca bratu, że „wyprano mu mózg”. Ale takich wątpliwości nie będą mieli widzowie: Flanagan jasno daje do zrozumienia, że czeka nas konfrontacja z zaklętą w lustrze demoniczną siłą. Film (bardzo!) na tym traci. Pozostaje powoli ujawniana tajemnica z przeszłości, prowadzona na dwóch (coraz mocniej przenikających się) planach czasowych narracja, ciekawa refleksja nad tym jak postrzegamy przeszłość. Rodzeństwo miota się pomiędzy prawdą, a iluzją, Flangan kreuje nastrój narastającej paranoi, ale jak wspomniałem: nie udziela się on widzowi (od początku wiemy, że rację ma Kaylie). W dodatku szwankuje realizacja. Pełno tu dziur w logice scenariusza. Po przydługiej ekspozycji środkowa część rzeczywiście wciąga, ale reżyserowi nie starcza pary na finał. Finał rozciągnięty, teoretycznie straszny, w praktyce oglądany z rosnącym znużeniem i – niestety – poddający się horrorowej sztampie. Tu pojawiają się już zjawy, upiory, ich charakteryzacja jest dość tandetna, wzbudzana przez nie groza wątpliwa. Dałoby to może radę załatać psychologicznym potencjałem historii, ale tego nie potrafią udźwignąć aktorzy. Grający jeżeli nie źle, to po prostu średnio, mechanicznie. Zupełnie nijaki jest Thawites, Gillan robi co może, ale by zarysować niuanse „Oculusa”, by zarazić nas przeżywanym przez bohaterów seansem iluzji potrzebni byliby aktorzy wybitni. A takich Flanagan nie zatrudnił.
„Oculus” spodoba się fanom horroru, ale wykraczającego poza ten krąg sukcesu mu nie wróżę. Może kilka (jeżeli nie kilkanaście) lat temu byłby prawdziwą rewelacją. Ale od kiedy cały gatunek zredefiniowali Japończycy (m.in. „The Ring”), od kiedy Hiszpanie nadali mu rangę sztuki („Sierociniec”, „Labirynt Fauna”, pierwsze „Rec”) nie musimy już przyznawać horrorom taryfy ulgowej. Mamy prawo do oczekiwań, których obraz Flanagana niestety nie spełnia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze