"Na fali", reż. Ash Brannon, Chris Buck
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuJeżeli macie ochotę na lekką wakacyjną rozrywkę, obejrzyjcie Na fali. Możecie zabrać ze sobą dzieci albo rodziców. Równie dobrze możecie zabrać znajomych, niezależnie od tego, ile macie lat. Bo to naprawdę jest film dla widza w każdym wieku.
Żyjemy w zabawnych czasach. Gdybym musiał wskazać najprężniej obecnie rozwijający się gatunek filmowy, wskazałbym na pełnometrażowe animacje. Wszystko zaczęło się od Króla Lwa. To znaczy tak naprawdę od Królewny Śnieżki i Kopciuszka, ale to właśnie Król Lew zakończył trwający kilkanaście lat kryzys kinowej animacji. Jednocześnie wyznaczył nowe standardy. Od czasu Króla Lwa kreskówki realizowane są przy udziale ogromnych hollywoodzkich budżetów, bohaterów dubbingują największe gwiazdy (od Roberta De Niro po Angelinę Jolie), ścieżki dźwiękowe wypełniają utwory gigantów — od Eltona Johna po Rolling Stones. I kiedy wydawało się, że to Disney będzie głównym rozgrywającym, pojawili się nowi gracze. Pierwszym przełomem było powołanie przez George'a Lucasa studia Pixar i wprowadzenie animacji 3D (Toy Story). Ale prawdziwym ojcem współczesnego podejścia do kreskówek był drugi konkurent Disneya — Dreamworks. Po premierze zrealizowanej we współpracy z Woody Allenem Mrówki Z z dnia na dzień stało stało się jasne — minęły czasy, kiedy animacje skierowane były jedynie do dzieci. W końcu to rodzice płacą za bilety. I taki jest klucz do zrozumienia niezwykłego sukcesu pełnometrażowych kreskówek. Dla dzieci szalony i kolorowy kalejdoskop wydarzeń, dla dorosłych zwalająca z nóg dawka humoru. Humoru opartego nierzadko na zupełnie nieczytelnych dla dzieci aluzjach. Pixar błyskawicznie odrobił lekcję, wprowadzając na ekrany przezabawne Potwory i spółka i Iniemamocni. Dreamworks odpowiedział Shrekiem. A że w naturze mamy ciągły ruch, w tle trwającego od dziesięciolecia pasjonującego pojedynku Pixar i Dreamworks pojawił się nowy gracz — studio Sony. Zrealizowana niejako na próbę krótkometrażowa The ChubbChubbs! zgarnęła sprzed nosa oscarową statuetkę typowanemu w kuluarach Tomaszowi Bagińskiemu i jego Katedrze. Zachęcona tym sukcesem Sony uruchomiła dział produkcji kinowych animacji Sony Pictures. Wchodzący właśnie na nasze ekrany Na fali udowadnia jedno — Sony doskonale wie, czego oczekuje odbiorca. Na fali to urocza i przezabawna produkcja dla widza w każdym wieku.
Punktem wyjścia jest założenie, że to pingwiny wymyśliły surfing. W pierwszych scenach poznajemy młodziutkiego surfera Cody'ego Mavericka. Mieszkający w prowincjonalnej dziurze na Antarktydzie, wyśmiewany przez wszystkich wrażliwy outsider ma jedno marzenie — wziąć udział w odbywających się na wyspie Pen Gu zawodach imienia jego wielkiego bohatera Big Z. Obserwujemy długą i trudną drogę Cody'ego, ale obserwujemy ją z przymrużeniem oka — w filmie zastosowano narrację retrospektywną, w świat Cody'ego wprowadza nas ekipa kręcąca dokument o trudnych początkach wielkiego surfera Mavericka. Tak więc Cody trafia na wymarzoną wyspę, poznaje tam — tak charakterystyczną dla współczesnej animacji — galerię kolorowych postaci: słynnego promotora Reggiego Belafonte, łowcę talentów Mikeya Abromowitza, typowego freaka-surfera Joego Chickena. Dalej przyjdzie Cody'emu zmierzyć się z własnymi demonami, pokonać strach, zrozumieć, że są rzeczy ważniejsze niż zwycięstwo i tak dalej. Czyli niby to samo co zwykle, ale…
Ale ogląda się to wyśmienicie. Akcja pędzi w zawrotnym tempie, postacie są przesympatyczne, a ujęcia widowiskowe. Naturalne środowisko surferów — ocean — jest okazją do rzucenia wyzwania animatorom konkurencyjnych wytwórni. Dreamworks i Pixar od pierwszych swoich filmów konsekwentnie rywalizują o jak najbardziej realistyczne ukazanie wody w ruchu. Ujęcia, w których nad surferami zamyka się fala, moment, w którym wchodzą w słynny surferski tunel (w rzeczywistości ma tę umiejętność jedynie kilka osób na świecie), olśniewają. Oczu nie można od tego oderwać, a chwilami wręcz kręci się w głowie. Kapitalnie sprawdza się też narracja łącząca elementy filmu dokumentalnego i bezpośredniej transmisji zawodów sportowych. Twórcom udało się w ten sposób stworzyć iluzję filmu bez scenariusza — wszystko dzieje się dopiero na naszych oczach, kluczowe sceny oglądamy w przekazie "na żywo". Naprawdę palce lizać.
Pełnometrażowe animacje odniosły w ostatnim dziesięcioleciu oszałamiający sukces na całym świecie, ale nie można pominąć faktu, że mało gdzie ich popularność jest tak duża jak w Polsce. Powody są oczywiste — niestrudzona inwencja wyśmienitego tłumacza Bartosza Wierzbięty i niezwykła klasa polskiego dubbingu. Dość wspomnieć Shreka. Widziałem oryginalne wersje Shreka, Potworów i spółki, Iniemamocnych. Mimo udziału pierwszoligowych amerykańskich aktorów nie umywają się do polskich wersji. W ostatnich latach sytuacja uległa gwałtownemu pogorszeniu. Udział Cezarego Pazury przesądził o klęsce skądinąd sympatycznych Rybek z ferajny, w kolejnych produkcjach w miejsce fachowców zaczęły pojawiać się pseudogwiazdki małego ekranu. Od Kuby Wojewódzkiego i Aleksandry Kwaśniewskiej po odtwórców głównych ról w rodzimych operach mydlanych. Kryzys dopadł też samego Wierzbiętę — jego tłumaczenia, m.in. Wpuszczonego w kanał nie miały dawnej świeżości. Na tym tle Na fali jest powrotem do najwyższej formy. Dubbingują mniej znani aktorzy, ale wywiązują się ze swojej roli wyśmienicie. A Wierzbięta najwyraźniej złapał drugi oddech — znowu, jak kiedyś, cudownie przemyca polskie realia, z ujmującą naturalnością posługuje się młodzieżowym slangiem — tak dobrego tłumaczenia nie dostarczył nam od czasów Shreka.
Jeżeli macie ochotę na lekką wakacyjną rozrywkę, obejrzyjcie Na fali. Możecie zabrać ze sobą dzieci albo rodziców. Równie dobrze możecie zabrać znajomych, niezależnie od tego, ile macie lat. Bo to naprawdę jest film dla widza w każdym wieku.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze