"To nie jest kraj dla starych ludzi", Ethan i Joel Coen
DOROTA SMELA • dawno temuBracia Coen powracają w wielkim stylu. Ich film działa jak ładunek o opóźnionym zapłonie. To synteza moralności, natury ludzkiej, dobra i zła. Brak tu jasnych rozwiązań. Wielość wątków i ciągłe zwroty akcji nie układają się w żaden schemat. To jeden z lepszych obrazów rodzeństwa i bardziej sugestywnych portretów Ameryki. Mroczny, wieloznaczny, pełen odniesień stał się faworytem światowej krytyki. Szanse na uznanie Akademii spore.
Po trzyletniej przerwie (jeśli nie liczyć etiudki w Zakochanym Paryżu) bracia Coen powracają. I to w wielkim stylu. Choć ich film skrojony jest jak skromny płaszczyk, który cnotliwie okrywa wielowarstwowe ciągi znaczeń i złożoną mitologię. Dlatego To nie jest kraj… działa jak ładunek o opóźnionym zapłonie, początkowo tylko trochę niepokoi. Godzinę po seansie niepokoi coraz bardziej. A następnego dnia zaczyna niepostrzeżenie zmieniać świadomość.
Są lata 80. Pewien szeryf z opanowanego przez meksykańskie kartele Teksasu rozważa odejście na emeryturę. W tym czasie Llewlyn Moss — spawacz i uparty twardziel przypadkiem w drodze do domu natrafia na pobojowisko po walce gangów. W pobliżu pustynnej doliny usianej pick-upami, martwymi handlarzami narkotykowymi i tonącym we krwi pitbullem znajduje neseser z 2 milionami dolarów. Bierze pieniądze, ale po zmroku wraca na miejsce, by przekonać się, czy dogorywający w jednej z ciężarówek Meksykanin nadal żyje i by napoić go wodą. W tym momencie wpada na konkurencję. Cudem tylko uszedłszy z życiem spawacz ekspediuje żonę do matki, a sam wyrusza w samotną podróż z neseserem. Jego tropem niezwłocznie wyrusza Chigurh — płatny morderca. Ma on odzyskać kasę dla kartelu, najwyraźniej jednak łączy przyjemne z pożytecznym, co krok odbierając życie jakiemuś naiwnemu mieszkańcowi Południa. Oprócz konwencjonalnej broni Chigurh przemierza kraj zaopatrzony w pistolet na sprężone powietrze i monetę, którą każe rzucać przygodnym ofiarom przed egzekucją. Jego krwawym śladem podąża oczywiście szeryf, ale także Carson Wells — który ma ubezpieczać pracodawców killera, na wypadek, gdyby ten ostatni przestał działać zgodnie z ich interesami.
Ale to nie jest kino drogi. Wielość wątków i ciągłe zwroty akcji nie układają się w żaden schemat, mimo iż często zdają się wyraźnie odwoływać do innych filmów, jak choćby Psychozy Hitchcocka, nie mówiąc o wcześniejszych obrazach braci — zwłaszcza Śmiertelnie prostym i Fargo. W tym ostatnim morderca-dziwoląg i pozornie słabszy od niego stróż prawa wiernie reprezentowali układ sił na dwóch przeciwległych biegunach moralnego porządku.
To nie jest kraj… ma podobny do wymienionych tu dzieł klimat, fabułę, a nawet postacie i zdaje się równie, a może nawet bardziej jeszcze brutalne. Ale w znacznie mniejszym od tych filmów stopniu jest moralitetem, a w większym filozoficzną syntezą na temat moralności i natury ludzkiej. Brak tu jasnych rozwiązań, a ikoniczne postacie grają rolę znaków pewnych ogólnych pojęć i metafor na temat skomplikowanej alchemii dobra i zła. Naiwny i dobry szeryf — stróż prawa z powołania to coś w rodzaju superego — etycznego wzorca. Moss, trochę błądzący bohater, jest jak człowiek walczący z przeciwnościami, własnym ego, chorobami i śmiercią, której ucieleśnieniem jest oczywiście Chigurh — postać wywołująca prawdziwe ciarki. Ten posągowy psychol o dziwacznym uczesaniu niewątpliwie przejdzie do historii kina.
A sam film? Mroczny, wieloznaczny i pełen odniesień już stał się faworytem światowej krytyki — o czym świadczy deszcz nagród, jaki spłynął na twórców. A przecież te najważniejsze wciąż przed nami. I moim zdaniem, szanse na uznanie Akademii jest spore. To nie tylko jeden z lepszych obrazów twórczego rodzeństwa, ale także jeden z bardziej sugestywnych portretów Ameryki, który podobnie jak genialny wysiłek reżyserski Tommy'ego Lee Jonesa Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady stał się klasykiem w chwili powstania.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze