„Uciekinier”, Jeff Nichols
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuOspale opowiedziany dramat ogląda się niczym thriller, przypominający thriller finał niczym mityczną baśń, a mimo tego całość pozostała na swój sposób lekka, przystępna, wciągająca. Polecam!
Sezon ogórkowy już za pasem, szykujemy się na wakacyjny zalew hollywoodzkiej nudy, ale póki co dobrego kina nie brakuje. „Uciekinier” to kolejna po „U niej w domu” sympatyczna niespodzianka. Na nasze ekrany wkracza okrzyknięty „najlepszym amerykańskim filmem tegorocznego festiwalu w Cannes”. W Cannes nie byłem, slogany tego typu traktuję ze sporą rezerwą, wydaje mi się też, że najgłośniej chwalono (również amerykańskich) nowych Coenów. Ale w tym przypadku nie ma to większego znaczenia. „Uciekinier” nie potrzebuje hałaśliwej otoczki: to spokojne, oparte na sprawdzonych wzorcach, ale naprawdę znakomite kino.
Mroczną historię o namiętnościach właściwych jedynie dorosłym opowiedzą nam tutaj dwaj dojrzewający chłopcy: kilkunastoletni Ellis (Tye Sheridan) i Neckbone (Jacob Lofland). To wyrostki niczym z powieści Marka Twaina: mieszkają nad Missisipi, całymi dniami żeglują po rzece, odkrywają jej tajemnice, szukają przygód. Któregoś dnia spotykają tajemniczego Mud’a (Matthew McConaughey). Z początku widzą w nim włóczęgę, później okazuje się, że to ścigany przez policję kilku stanów zbiegły morderca. Mud zaskarbia sobie ich sympatię romantyczną historią: zabił w obronie ukochanej Juniper (Reese Witherspoon), jedynej prawdziwej miłości swego życia, która lada dzień do niego dołączy. Kiedy w miasteczku rzeczywiście pojawia się Juniper (a chwilę później grupa tropiących Mud’a łowców nagród), chłopaki postanawiają kochankom pomóc.
Na pozór Nichols nie wnosi tu niczego oryginalnego. To katalog amerykańskich mitów. Więź ze zbiegłym przestępcą, miłość do grobowej deski, męska przyjaźń, inicjacyjne kino drogi, chłopięca przygoda, hołd dla wspomnianego Twaina, wreszcie krwawy, typowo westernowy finał. Wszystko to widzieliśmy już po wielokroć. Ale zgrane klisze odzyskują tu dawny blask. Nichols powala precyzją, jest świadomy znaczenia każdego ujęcia, kapitalnie rysuje postacie, narzuca im archetypiczne wręcz konflikty. Nieśmiało, gdzieś na drugim planie rodzi się tu prawdziwa, wielka epika. Do tego reżyser owszem, stawia na statyczne tempo, upaja się pięknem przyrody (kapitalne zdjęcia Adama Stone’a!), ale przez cały czas buduje napięcie. Sugestywne, wyczuwalne, pełne niepokoju. Jakby tego było mało: dramat ma świetnie zarysowane tło: hermetyczny, skazany na wyginięcie świat żyjących na rzece odludków-outsiderów. To kolejny, typowo jankeski motyw: nostalgia za światem, który odchodzi, na który nie ma już dziś miejsca.
Jest to też wszystko kapitalnie zagrane. Bezbłędne wyczucie kina pozwoliło Nicholsowi (a to rzadka sztuka) połączyć oczekiwania dwóch światów. „Uciekinier” podoba się wyrobionej, festiwalowej publiczności (wspomniane Cannes), ale w USA był też przebojem komercyjnym, przyciągnął do kin tzw. masowego odbiorcę, zarobił duże pieniądze. Może to efekt tęsknoty za (promowanymi w filmie) prostymi wartościami, może imponujące rzemiosło Nicholsa służy za odtrutkę na powierzchowną tandetę blockbusterów. Dość powiedzieć, że ospale opowiedziany dramat oglądałem niczym thriller, przypominający thriller finał niczym mityczną baśń, a mimo tego całość pozostała na swój sposób lekka, przystępna, wciągająca. Polecam!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze