"Ruiny", Carter Smith
DOROTA SMELA • dawno temuGrupka amerykańskich turystów w Meksyku poznaje Niemca, który ma pomysł na niesamowitą przygodę. Obiecuje zabrać ich do tajemniczych ruin. Ekspozycja postaci niczego sobie, charakteryzacja, sama piramida i wreszcie Majowie, bardzo realistyczni - wszystko gra. Niestety tylko do połowy filmu, gdy poznajemy mroczną zagadkę piramidy. A jest ona tak idiotyczna, że starania, by uwiarygodnić koszmar turystów idą na marne.
Prócz melodramatu, w czystej postaci praktycznie nieobecnego w dzisiejszym kinie, to horror jest tym gatunkiem, za który jego fani muszą najeść się najwięcej wstydu. Mowa oczywiście o tej bardziej wymagającej części fanów. Nie wiedzieć czemu ludzi lubiących się bać Hollywood traktuje z filmu na film coraz gorzej, mając ich najwyraźniej za istoty o możliwościach intelektualnych pantofelka.
Fabuła Ruin stanowi wymowny dowód na potwierdzenie tego stanu rzeczy. Najzwyczajniej w świecie urąga ona bowiem inteligencji widza. A oto i ona: grupka amerykańskich turystów w Meksyku poznaje nad basenem hotelowym Niemca, który zdaje się mieć pomysł na niesamowitą przygodę. Chłopak obiecuje zabrać ich w miejsce, którego próżno szukać na mapie. Ma to być wyprawa do ruin, które jego brat pojechał badać z pewną archeolożką i jak dotąd nie wrócił, bo pewnie świetnie się bawi. Jasne. Chłopaki ochoczo podchwytują temat, i choć ich dziewczyny są skacowane i nie chce im się przedzierać przez dżunglę, ekipa rusza z rana w drogę. Na miejscu pod imponującą piramidą otaczają ich natychmiast obdarci i półdzicy tubylcy. Wyraźnie wrogo nastawieni Majowie mają broń i są czymś bardzo zdenerwowani, a kiedy jeden z Amerykanów próbuje obłaskawić ich aparatem fotograficznym, dostaje kulkę w łeb. Cała paczka w popłochu ucieka na szczyt piramidy, dokąd nikt ich na szczęście nie goni. Tu okazuje się jednak, że po archeologach i gruchających gołąbkach zostały tylko puste namioty. Młodzież znajduje się w pułapce, okrążona przez tubylców na szczycie budowli z jedną butelką wody mineralnej i telefonami bez zasięgu. Na dodatek Niemiec wpada do szybu i łamie nogi.
Do tego momentu jest w porządku, można to nawet nazwać niezłym zawiązaniem akcji. Ekspozycja postaci niczego sobie, charakteryzacja, sama piramida i wreszcie Majowie, bardzo realistyczni — wszystko gra. Niestety dopóty dzban wodę nosił, dopóki się ucho nie urwało. W przypadku Ruin ucho urywa się w połowie filmu, kiedy tylko poznajemy mroczną zagadkę piramidy. A jest ona tak kosmicznie idiotyczna, że wszystkie starania, by uwiarygodnić koszmar tych młodych ludzi idą na marne. Trudno jest wciągnąć się w dalsze perypetie Jankesów i wczuć w ich trudne położenie, kiedy ktoś nam wciska taki kit. Ponoć na papierze jakoś się cała historia trzymała kupy. Bardzo wątpię, ale nawet jeśli, to w obrazkach wypada nędznie. Do tego koncept reżysera oraz autora pierwowzoru literackiego oraz scenariusza (obaj panowie nazywają się Smith) jest taki, by pokazać, że bez względu na to, jak niewyobrażalne byłoby zagrożenie, najbardziej wstrząsające są krzywdy, które wyrządzają sobie nawzajem bohaterowie. Bo, co było do przewidzenia, dostajemy też solidną porcję dobrze znanego gore'u.
Kino grozy kręcone w Fabryce Snów ma coraz mniej do zaoferowania i nie wiadomo dlaczego w ogóle trafia na światowe ekrany, podczas gdy cała masa rzeczy wartościowych jest wydawana wyłącznie na DVD. Spójrzmy grozie w oczy: amerykańskie horrory się skończyły. Poza hurtowym przerabianiem japońskich filmów o duchach i klątwach Amerykanie produkują niemal wyłącznie kino nihilistyczne (wszystkie Piły, Hostele i inni Sadyści). A te ostatnie też zresztą powstają poniekąd z inspiracji kulturą Kraju Kwitnącej Wiśni, skąd pochodzi słynna przecież seria Guinea Pig odpowiedzialna za modę na kino tortur. Ale właściwie spierałabym się tu o klasyfikację, bo moim zdaniem filmy te nie są klasycznymi horrorami, takimi jak choćby zachwalany w serwisie (skądinąd słusznie) Sierociniec.
Pozostaje mi wycofać się z wszelkich zarzutów wobec Turistas - filmu, który w dniu swojej premiery wydał mi się podejrzanie ksenofobiczny i pełen schematycznych rozwiązań. Właściwie filmów tych pomimo pewnej zbieżności fabularnej nie powinno się porównywać. Bo mają się do siebie jak wielkie dzieło X Muzy do gniota. I obawiam się, że tym razem nawet najbardziej zakamieniali fani gatunku będą zniesmaczeni.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze