"Galapagos", Kurt Vonnegut
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temu„Galapagos” to mądra, ciepła i przesympatyczna satyra na ludzkość jako gatunek, podlana czarnym humorem. W świecie Vonneguta rządzi przypadek, tragizm nieodmiennie przeradza się w groteskę, losy bohaterów opisywane są z uroczą obojętnością.
Nie wiadomo, czy Kurt Vonnegut był bardziej śmieszny, czy przerażający, pewno jakoś to połączył w swojej zwariowanej głowie. Sprawiał wrażenie przejętego światem, a zarazem wprowadzał doń ten szczególny rodzaj światła, który mało kto wykrzesze z siebie, a co dopiero przekaże dalej. Dokonał też dwóch rzeczy cudownych – jeśli nie liczyć samych książek – a mianowicie sprawił, że przyznawali się do niego wszyscy: satyrycy, krytycy literaccy uznani za poważnych i zorientowanych na problemy społeczne, wreszcie — fantaści, tymczasem Vonnegut pozostał Vonnegutem, czyli gatunkiem osobnym. Zdołał też wprowadzić do języka potocznego przynajmniej jedno sformułowanie, które teraz ludzie cytują, nie mając pojęcia, jakie jest jego źródło.
Pierwsze wydanie „Galapagos” ukazało się w Polsce na początku lat 90. W powieści mamy 1986 rok, świat pogrąża się w kryzysie ekonomicznym, rozprzestrzenia się wirus gorączki powodujący bezpłodność, a chaos narasta z każdym miesiącem. Nasi bohaterowie – oszust matrymonialny i męska dziwka w stanie spoczynku, wdowa a zarazem ekspert od Galapagos, geniusz z Japonii wraz z małżonką oraz amerykański finansista z córką ociemniałą w sensie dosłownym – uczestniczą w Przyrodniczej Wyprawie Stulecia, a raczej na tę wyprawę czekają w hotelu, zupełnie nieświadomi, że jest źle, bardzo źle, i to wcale nie dlatego, że imprezę zignorowali Mick Jagger i wdowa po Kennedym.
Wybucha wojna między Peru a Ekwadorem. Ocalała grupka dryfuje na statku „Bahia de Darwin”, ale zamiast dobić do brzegów Ameryki, ląduje na Santa Rosalii, gdzie zakłada kolonię, nie wiedząc oczywiście, że dzięki nim rozpoczyna się nowy etap w rozwoju ludzkości. Z powodu wirusa powodującego bezpłodność gatunek ludzki bowiem szybko wymiera. Po milionie lat ludzie na skutek ewolucji przypominają wyglądem foki. Mają maleńkie mózgi, futerko, a w polowaniu na ryby i ptaki głuptaki pomagają im płetwy oraz usta. Całą opowieść, poszatkowaną i pociętą, snuje duch Leona Trouta, robotnika, który zginął podczas budowy „Bahii de Darwin” i zrezygnował z przejścia w Zaświaty błękitnym tunelem. Obserwuje ludzkość od miliona lat z humorem.
Prawdziwą przyjemność sprawiają czytelnikowi komentarze narratora dotyczące ewolucji, życia społecznego, a nawet radości, jaką człowiek czerpie z wydalania gazów, niezależnie od tego, na jakim poziomie cywilizacyjnym stoi. Leon Trout snuje pogodne rozważania na temat ludzkości, udowadnia, że nasze obecne wielkie mózgi to wynik ewolucyjnego błędu i w postaci zbliżonej do foki człowiek jest o wiele doskonalszym stworzeniem.
„Galapagos” to mądra, ciepła i przesympatyczna satyra na ludzkość jako gatunek, podlana czarnym humorem. W świecie Vonneguta rządzi przypadek, tragizm nieodmiennie przeradza się w groteskę, losy bohaterów opisywane są z uroczą obojętnością, jako że, patrząc na świat z perspektywy miliona lat, trudniej przejąć się tym, że ktoś akurat z niego zszedł. Dzięki Vonnegutowi myśl, że za milion lat będziemy taplać się w morzu, uciekać przed miecznikami, łapać ryby i jeść wodorosty, jest równie śmieszna co przerażająca, i trudno pojąć dlaczego, ale najwięcej wesołości budzą fragmenty najpotworniejsze.
„Bahia de Darwin” to Arka Noego i zarazem czytelne nawiązanie do statku głupców, łodzi, na którą w średniowieczu wsadzano szaleńców, żeby tylko się ich pozbyć. Odniesień mamy więcej, przecież Ararat u Vonneguta jest hałdą piachu i żużlu, a dwudziestowieczny Noe wraz z drużyną to wiecznie pijany kapitan bez kompasu i mapy, dwie kobiety związane ze sobą w opiece nad dzieckiem porośniętym futrem i jeszcze wiele innych dziwności.
Darwin w nazwie statku nie pojawia się przypadkowo, bo całe „Galapagos” opiera się na wariacjach na temat prawa doboru naturalnego, które tenże uczony sformułował. Jeśli przyjmiemy bowiem, że celem ewolucji gatunków jest przetrwanie, i skonfrontujemy to z oczywistą prawdą o licznych nieszczęściach, jakie ludzie sami na siebie sprowadzili, to zaraz się okaże, że nic nie stoi na przeszkodzie, by przypadkowo ocaleni od zagłady rozbitkowie spokojnie się rozmnażali, a w efekcie – ewoluowali i stali się stworzeniami najlepiej przystosowanymi do życia na nadmorskiej hałdzie żużlu. Nasza inteligencja, zdolność abstrakcyjnego myślenia to pomyłka matki natury, która w ogóle nie powinna się zdarzyć. Ale się zdarzyła.
Zdarza się wiele rzeczy, które zdarzyć się nie powinny – na przykład to, że parę godzin po przeczytaniu ostatniej strony „Galapagos” dowiedziałem się o śmierci Kurta Vonneguta i nawet przeszło mi przez myśl, czy nie wypadałoby napisać czegoś więcej. Ale po co? Śmierć się zaledwie zdarza, a Vonnegut będzie żył tak długo, jak długo na świecie będą książki.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze