„Kod nieśmiertelności”, Duncan Jones
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuRasowe, hollywoodzkie science fiction, które ogląda się naprawdę dobrze. Zgrabnie wpisuje się w modny nurt science fiction z elementami teorii spiskowej. Pojawiają się pytania o naturę rzeczywistości, o strukturę czasu, o umowność ludzkiej percepcji, prawdziwość postrzegania. Pomysłowo sfotografowane zamknięte przestrzenie, sugestywne aktorstwo (świetny Gyllenhaal), niepokojący nastrój. Film będzie dużym sukcesem kasowym.
Kod nieśmiertelności budzi ambiwalentne odczucia. Z jednej strony rozczarowuje, bo debiutancki film Duncana Jonesa sprzed dwóch lat (Moon) reprezentował dalece ambitniejsze podejście do kina. Z drugiej: Kod to rasowe, hollywoodzkie science fiction, które ogląda się naprawdę dobrze.
Kapitan Colter Stevens (Jake Gyllenhaal), zasłużony w Afganistanie żołnierz pewnego dnia budzi się w podmiejskim pociągu. Nie wie kim jest, jak się tu znalazł, dlaczego siedząca obok atrakcyjna pasażerka nie tylko wydaje się go dobrze znać, ale też zwraca się do niego per Sean. Po chwili pociąg eksploduje, a Colter ponownie budzi się, tym razem wewnątrz klaustrofobicznej kapsuły. Sytuacja powtarza się. Z czasem dowiadujemy się, że Stevens bierze udział w tajnym rządowym projekcie umożliwiającym ponowne odtworzenie ostatnich ośmiu minut życia zmarłego człowieka. Bo tak naprawdę wszyscy pasażerowie pociągu zginęli w wybuchu. A penetrujący szczątki ich wspomnień Stevens ma wykryć, szykującego już drugi, znacznie groźniejszy zamach, sprawcę.
Duncan Jones zgrabnie wpisuje się w bardzo modny od kilku lat nurt science fiction z elementami teorii spiskowej. Patronem całego zjawiska ewidentnie jest Philip K. Dick i jego paranoiczna proza. I rzeczywiście: na pozór Kod to typowa, hollywoodzka rozrywka typu „zabili go i uciekł” (w tym wypadku ten zwrot można odczytywać dosłownie). Ale Jones bardzo wiele poutykał tu i w podtekstach, i na drugim planie. Raz po raz Kod jawi się niepokojącym pytaniem o naturę rzeczywistości, o strukturę czasu, o umowność ludzkiej percepcji, prawdziwość postrzegania. Wspierają to wrażenie bardzo pomysłowo sfotografowane zamknięte przestrzenie, sugestywne aktorstwo (świetny Gyllenhaal), niepokojący nastrój. Chwilami film ociera się o prawdziwą poezję: właściwie wszyscy jego bohaterowie są martwi, obserwując ostatnie chwile ich życia widz siłą rzeczy konfrontuje się z prawdą o ulotności własnej egzystencji. Wynika z tego kilka naprawdę pięknych scen.
Co nie oznacza, że Kod zasługuje jedynie na pochwały. Jones zbyt obficie cytuje tu poprzedników (kłania się m.in. 12 małp, Deja Vu, Dzień Świstaka, Memento, a nawet Matrix i Incepcja) i ewidentnie ulega naciskom możnych producentów. Otwarcie irytuje doczepiony na siłę wątek miłosny. Chwilami ciężko znieść nachalny amerykański patriotyzm całej produkcji. No i zakończenie… Bo tego typu filmy często padają pod naporem serwowanych w nich absurdów i nielogiczności. Także i tu kolejne, dramatyczne zwroty akcji wpierw budzą wątpliwości. Ale zwykle po kilku minutach okazują się uzasadnione. Wszystkie z wyjątkiem finałowego. Tu już króluje lepki kicz.
Ale takie są też realia fabryki snów: młody twórca mający ambicje kreowania widowisk za ogromne pieniądze skazany jest na kompromis. I nic to, że owe pieniądze najpewniej załatwił tata reżysera (Jones jest pierworodnym synem Davida Bowiego). Kod ma być dla Jonesa przepustką do sytuacji, w której to on będzie mógł dyktować warunki. I nie wątpię, że tak się stanie. Bo talent Bowiego juniora jest niezaprzeczalny, a Kod będzie (z grubsza zasłużenie) dużym sukcesem kasowym.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze