„Jane Eyre”, Cary Fukunaga
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuPrzejmujący obraz kobiety uwięzionej w klatce konwenansu. Osobowości wyrastającej ponad epokę i przez epokę stłamszonej. Film zachwyca bezbłędnym oddaniem nastroju powieści. Fukunaga nie odbiega od literackiego pierwowzoru. Anglikańska obyczajowość, moda, architektura, społeczeństwo - wszystko to jest naprawdę przekonujące i sugestywne. Pojawiają się też elementy gotyckiego horroru.
Można jedynie spekulować, co tak bardzo fascynuje filmowców w klasycznej powieści Charlotte Bronte. Konia z rzędem temu, kto potrafi zliczyć wszystkie ekranizacje Jane Eyre. Niektóre spłycały ją do roli zwykłego harlequina, inne traktowały niczym zapowiedź współczesnego feminizmu. Reżyserowali telewizyjni chałturnicy i prawdziwi giganci (choćby Zeffirelli). W głównych rolach widzieliśmy już m.in. Orsona Wellesa, Charlotte Gainsbourg, Timothy Daltona. Jak na tle poprzedników wypada Fukunaga? Dobrze, nawet bardzo dobrze, ale… No właśnie. Nie obyło się bez pewnych „ale”.
Fukunaga przede wszystkim zachwyca bezbłędnym oddaniem nastroju powieści. Czuć tu solidne studia nad realiami epoki. I to właściwie w każdym możliwym aspekcie. Anglikańska obyczajowość, moda, architektura. Ówczesne, ślepo przywiązane do tradycji, zamknięte w sztywnym gorsecie podziału klasowego i surowych nakazów obyczajowych, społeczeństwo: wszystko to jest naprawdę przekonujące. I sugestywne. Bo Fukunaga nie odbiega od literackiego pierwowzoru, nie próbuje go na siłę uwspółcześnić. Ale mocniej niż poprzednicy akcentuje (obecne w powieści Bronte) elementy gotyckiego horroru. Mroczny nastrój, ogromne, puste rezydencje, paskudna pogoda, sadystyczni wychowawcy: wszystko to sprzyja ożywieniu demonów tkwiących w wyobraźni młodziutkiej Jane. Straszy się tu widza sugestywnie, ale na szczęście z umiarem. A gotycka atmosfera nie przysłania społecznej wymowy powieści. Jane Fukunagi to wciąż przejmujący obraz kobiety uwięzionej w klatce konwenansu. Osobowości wyrastającej ponad epokę i przez epokę stłamszonej.
Bo reżyser poradził sobie też z rysunkiem postaci. Wsparli go w tym wyśmienici aktorzy. Grająca na minimalistycznej nucie Wasikowska to prawdopodobnie najlepsza Jane jaką widzieliście. Radzi sobie też nie tak szpetny, jak chciała tego pisarka, ale charyzmatyczny, dwuznaczny, kryjący w sobie tajemnicę z przeszłości Fassbender (w roli Rochestera). Tym mocniej irytuje, będące de facto głównym wątkiem powieści, spotkanie tej dwójki. Ich wzajemna fascynacja, wynikające z niej uczucie wypada absolutnie niewiarygodnie. Brakuje nerwu, wzajemnego przyciągania, nieuchwytnej chemii. Wydaje się, że zawinili nie aktorzy, ale scenariusz. Bo kapitalnie wyeksponowano tu nastrój epoki, świetnie zarysowano nie tylko realia, ale też psychologię bohaterów. Tyle, że pobieżnie potraktowano ich relację. Wydarza się ona jakby nieoczekiwanie, brakuje nabudowania nastroju, wskazania motywacji. Póki poznajemy wcześniejsze (i późniejsze) losy, Jane jest naprawdę wyśmienita. Kiedy dochodzi do wyznań, bywa zwyczajnie śmiesznie. I nie jest to komizm zamierzony przez twórców.
Przez to jedno potknięcie staranna, i z gruntu niekomercyjna adaptacja Fukunagi traci głębię. Staje się jedynie (niekiedy szalenie) efektowną ilustracją szkolnego bryka. A szkoda. Bo naprawdę niewiele zabrakło, byśmy mogli z radością zakomunikować pojawienie się najciekawszej jak dotąd ekranizacji Jane Eyre.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze