„Księga ocalenia”, Albert Hughes, Allen Hughes
DOROTA SMELA • dawno temuRozgrywająca się w przyszłości postapokaliptyczna opowieść o samotnym wędrowcu Elim, który znalazł się w posiadaniu Księgi zdolnej ocalić ludzkość. Minęło 30 lat od Wielkiego Rozbłysku, kiedy wyruszył w kierunku dawnej Kalifornii na spotkanie ludzi godnych powierzenia im cennego woluminu. Film katuje demagogicznym kazaniem o mądrości ojców i ich duchowym dziedzictwie. Takie stawianie sprawy to próba skorygowania złego wizerunku wiary.
Rozgrywająca się w niedalekiej przyszłości postapokaliptyczna opowieść o samotnym wędrowcu Elim, który znalazł się w posiadaniu Księgi zdolnej ocalić ludzkość. Minęło 30 lat od Wielkiego Rozbłysku, kiedy to nasz bohater wyruszył w kierunku dawnej Kalifornii na spotkanie ludzi godnych powierzenia im cennego woluminu. Jego trasa wiedzie przez zgliszcza cywilizacji, zardzewiałe pueblos, gdzie gnieżdżą się obszarpani analfabeci, oraz przez pustkowia, po których grasują hordy łupiące ludzi z butów i organów wewnętrznych.
Na tym Zachodzie byle kowboj sobie nie poradzi, tu potrzeba wielkiej maczety, niewzruszonej postawy samuraja i wiary, która zdziała cuda. Tak jak wtedy, gdy zmuszony przejść przez miasto, Eli wpada w ręce dzikiej bandy dowodzonej przez samozwańczego dyktatora. Człowiek ten poszukuje Księgi od dawna, bo jak każdy, kto pamięta czasy sprzed wojny, wie, że może ona pomóc w zapanowaniu nad słabymi umysłami ery chaosu.
Eli będzie się dwoił i troił, by nie wydać białego kruka na pastwę barbarzyńcy. Dopomagać mu w tym będzie dręczona, sponiewierana pasierbica tego ostatniego, która nawet po wielu potwornych komplikacjach narracyjnych nie straci nic ze swego modnego wyglądu.
Nie trzeba być mędrcem, by domyślić się, że oprawne w skórę i ozdobione krzyżem tomiszcze, które Eli przez 30 lat dzielnie transportuje z Nowego Jorku do San Francisco (Odys, który z Troi do Itaki wracał 10 lat, mógłby mu buty czyścić), to bynajmniej nie trylogia Tolkiena.
A szkoda, bo gdyby tak było, moglibyśmy się przynajmniej trochę rozerwać. A tak jesteśmy katowani niestrawnie demagogicznym kazaniem o mądrości ojców i ich duchowym dziedzictwie. Religia — pouczają z ekranu twórcy — jest częścią naszej historii i pozbawieni jej stajemy się natychmiast bandą śmierdzących kanibali. Jednocześnie drugim torem płynie tu bardziej znaczący komunikat: wiary w jedynego Boga należy bronić przed niegodnymi, gdyż mogą oni chcieć ją wypaczyć.
I to zadanie spoczywa na barkach szlachetnych, bo filmowy Bóg, niczym szef DHL-u, troszczy się tu tylko o to, by paczka dotarła na miejsce. Wszelkie wskazówki i pomoc, jakiej udziela bohaterowi, służą zatem nie tyle ocaleniu cywilizacji, co samej Księgi i jej kuriera. Samolubny wolumin nie bez kozery wybrał sobie na protektora człowieka, który choć posuwa się do przodu raczej nieśpiesznie, czyni to z zabójczą konsekwencją, rżnąc i ćwiartując stających mu na drodze z wprawą mistrza sushi.
Nic dziwnego, że unoszący się wokół jego krwawej misji starotestamentowy duch działa jak afrodyzjak na ludzi gustujących w wyrazistych ideologiach. Takich jak karykaturalny w swej brutalności, faszyzujący dyktator Carnegie, który pragnie Księgi dla własnych korzyści.
W czasach narastających tarć między chrześcijanami i muzułmanami oraz nasilającej się groźby wojny religijnej takie stawianie sprawy to nic innego jak próba skorygowania złego wizerunku wiary.
W filmie mowa jest o tym, że Księga była powodem wybuchu wojny. Ale winić za to można jedynie ludzi — dopowiadają twórcy. Wygląda to wszystko trochę tak, jakby film sponsorowali sami kreacjoniści: w trosce o dobry PR Biblii, a być może także z myślą o ewangelizacji obszarów nazywanych przez chrześcijańskich fundamentalistów "oknem 10/40" (afrykańskie i arabskie tereny między 10. i 40. stopniem szerokości geograficznej).
Tam codzienność nie odbiega przecież wcale od mrocznej filmowej fikcji, a Denzel Washington może prawdopodobnie zdziałać więcej niż niejeden biały misjonarz.
Jako kino z gatunku social fiction Księga ocalenia rozczarowuje chyba jeszcze bardziej. To bezwstydny recykling motywów fabularnych, w którym trudno o pojedynczą oryginalną scenę.
Czegoż nie ma w tej papce? Znajdziemy tu serię Mad Maxa, fragmenty znanych westernów, filmy o zombi, a nawet klasyk SF Fahrenheit 451. Nakręcona na dwóch szrotach i w jednym starym miasteczku filmowym Księga pod wieloma względami przypomina także tanie fabuły klasy C w rodzaju Babylonu A.D., gdzie metafizyka miesza się z kultem bicepsa. Ma nawet identycznie odbarwione zdjęcia i równie niedbałą o szczegóły narrację.Ale tamten film był chyba jednak uczciwszy i dzięki temu mniej irytujący w swej bełkotliwej niespójności, bo nie udawał, że jest czymś więcej niż rozrywką dla dresiarzy.
Zabawne, że dopiero co przez światową prasę przetoczyła się fala miażdżącej krytyki Avatara, który miał być według niej dziełem lewicowej propagandy, a już przeciwnicy Camerona dostają produkt skrojony niemal idealnie na miarę swoich potrzeb i możliwości. Bez zbędnej złośliwości przekażmy im znak pokoju i życzmy udanej katechezy. Niech ten seans będzie dla nich wystarczającą pokutą za grzech czepialstwa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze