Wypada na wstępie powiedzieć: ci, którzy spodziewają się rewolucji na miarę Borata, będą zawiedzeni. Sacha Baron Cohen w swoim nowym filmie najzwyczajniej odcina kupony od gigantycznego sukcesu poprzednika. Podobieństw jest całe mnóstwo (wrabianie przypadkowo napotkanych ludzi, wyprawa do USA, koncepcja udawanego dokumentu), nowości nie ma prawie żadnych.
[photo position="inside"]19844[/photo]Owszem, oparty na konsekwentnym przegięciu styl Cohena nadal robi wrażenie, ale brakuje mu świeżości. Wyraźnie szkodzi tutaj popularność twórcy. O sile Borata decydował autentyzm. Także tam mieliśmy do czynienia z dokumentem w dużej mierze zainscenizowanym, ale jednocześnie pełnym scen, którym można było dać wiarę. I były to sceny najlepsze (choćby pamiętne odśpiewanie obrazoburczego hymnu na stadionie gęstym od coraz bardziej wściekłych amerykańskich rednecków). W Bruno owej wiarygodności brakuje, widz jest tutaj otwarcie oszukiwany, większość ujęć robi wrażenie wykoncypowanych i zrealizowanych z udziałem aktorów. A liczne doniesienia o aresztowaniach i aktach agresji sprowokowanych przez ekipę trudno traktować inaczej niż jako element kampanii reklamowej. W dodatku Bruno bliżej jest do koncepcji telewizyjnego show niż pełnometrażowego filmu. Brakuje przebiegu fabularnego, całość robi wrażenie pospiesznego montażu co bardziej udanych skeczy.
„Bruno”, Dan Mazer
Wyczekiwany powrót Sachy Barona Cohena. Następcą Borata jest Bruno - austriacki specjalista od mody, zdeklarowany gej. Ci, którzy spodziewają się rewolucji na miarę Borata, będą zawiedzeni. Sacha Baron Cohen w swoim nowym filmie odcina kupony od gigantycznego sukcesu poprzednika. Podobieństw jest całe mnóstwo (wrabianie przypadkowo napotkanych ludzi, wyprawa do USA, koncepcja udawanego dokumentu), nowości nie ma prawie żadnych. Oparty na konsekwentnym przegięciu styl Cohena nadal robi wrażenie, ale brakuje mu świeżości. Wśród masy drętwych skeczy zdarzają się jednak prawdziwe perełki.
Rafał Błaszczak