„Bruno”, Dan Mazer
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuWyczekiwany powrót Sachy Barona Cohena. Następcą Borata jest Bruno - austriacki specjalista od mody, zdeklarowany gej. Ci, którzy spodziewają się rewolucji na miarę Borata, będą zawiedzeni. Sacha Baron Cohen w swoim nowym filmie odcina kupony od gigantycznego sukcesu poprzednika. Podobieństw jest całe mnóstwo (wrabianie przypadkowo napotkanych ludzi, wyprawa do USA, koncepcja udawanego dokumentu), nowości nie ma prawie żadnych. Oparty na konsekwentnym przegięciu styl Cohena nadal robi wrażenie, ale brakuje mu świeżości. Wśród masy drętwych skeczy zdarzają się jednak prawdziwe perełki.
Wyczekiwany powrót Sachy Barona Cohena. Następcą Borata jest Bruno — austriacki specjalista od mody, zdeklarowany gej, gospodarz programu telewizyjnego Funkyzeit. Kiedy Bruno niszczy pokaz znanego projektanta, trafia na czarną listę: odtąd nie będzie wpuszczany na żadne imprezy związane z modą. Dla Bruno to katastrofa: jego kariera wydaje się skończona, przyszłość programu staje pod znakiem zapytania, do tego opuszcza go kochanek (nastoletni pigmej). Zdesperowany Bruno wyrusza za Ocean. Ma jasny cel: chce stać się uber famous, być najsławniejszym Austriakiem od czasów Adolfa Hitlera.
Wypada na wstępie powiedzieć: ci, którzy spodziewają się rewolucji na miarę Borata, będą zawiedzeni. Sacha Baron Cohen w swoim nowym filmie najzwyczajniej odcina kupony od gigantycznego sukcesu poprzednika. Podobieństw jest całe mnóstwo (wrabianie przypadkowo napotkanych ludzi, wyprawa do USA, koncepcja udawanego dokumentu), nowości nie ma prawie żadnych.
Owszem, oparty na konsekwentnym przegięciu styl Cohena nadal robi wrażenie, ale brakuje mu świeżości. Wyraźnie szkodzi tutaj popularność twórcy. O sile Borata decydował autentyzm. Także tam mieliśmy do czynienia z dokumentem w dużej mierze zainscenizowanym, ale jednocześnie pełnym scen, którym można było dać wiarę. I były to sceny najlepsze (choćby pamiętne odśpiewanie obrazoburczego hymnu na stadionie gęstym od coraz bardziej wściekłych amerykańskich rednecków). W Bruno owej wiarygodności brakuje, widz jest tutaj otwarcie oszukiwany, większość ujęć robi wrażenie wykoncypowanych i zrealizowanych z udziałem aktorów. A liczne doniesienia o aresztowaniach i aktach agresji sprowokowanych przez ekipę trudno traktować inaczej niż jako element kampanii reklamowej. W dodatku Bruno bliżej jest do koncepcji telewizyjnego show niż pełnometrażowego filmu. Brakuje przebiegu fabularnego, całość robi wrażenie pospiesznego montażu co bardziej udanych skeczy.
Ale wszystko to byłoby jeszcze do zniesienia, gdyby nie irytująca bezideowość filmu. Przy okazji Borata wytykano Cohenowi niemoralne podejście, perfidne wykorzystywanie (i ośmieszanie na skalę globalną) nieświadomych, przypadkowych ludzi. Ale jak wiadomo, w sztuce dozwolone jest wszystko, o ile czemuś to służy. I tak było w wypadku Borata. Cohen skrzywdził tym filmem kilkadziesiąt (jeśli nie kilkaset) osób, ale działał w słusznej sprawie. Piętnował sytuację, w której światem rządzi naród nietolerancyjnych, agresywnych półanalfabetów. I robił to wyśmienicie. Bruno niestety wyłamuje się z tego nurtu. Wydawało się, że będzie on kampanią przeciwko homofobii, co samo w sobie budziło obawy: temat wydawał się słuszny, ale (choćby w kontekście ogólnoeuropejskich skandali, jakie wywoływały kilka lat temu wypowiedzi co bardziej prawicowych polskich polityków) odrobinę nieaktualny. Świadomy tego Cohen odpuścił sobie tym razem jakikolwiek przekaz. I to jest główna słabość Bruno. Trudno powiedzieć, po co ten film w ogóle powstał i czemu ma służyć. To znaczy wiadomo czemu: zarobieniu kolejnych milionów. Ale do nieco anarchistycznego wizerunku Cohena z czasów Borata (czyli obrazu faceta, któremu naprawdę zależy na przekazaniu swoich racji) Bruno ma się nijak. W zamian dostajemy megalomański popis komika, który nie wstydzi się eksponować genitaliów czy markować przed kamerą gejowskiego seksu. A dla widza pozostaje mnóstwo (nierzadko przezabawnych) scen, z których niestety kompletnie nic nie wynika.
No właśnie: przezabawnych. Bo o ile nie mam żadnych wątpliwości, że kolejny oparty na tym samym pomyśle film będzie najzwyklejszą klapą, o tyle tym razem udało się jeszcze Cohenowi wykpić. Bo chociaż Bruno jest irytująco nierówny, niespójny i zwyczajnie (przepraszam za wyrażenie) głupi, bywa jednocześnie szalenie śmieszny. Wśród masy drętwych skeczy zdarzają się i prawdziwe perełki. A najlepiej o samym obrazie świadczy reakcja publiczności. Dystrybutor nie pokazał Bruno dziennikarzom (zwykle to nieomylny znak, że "coś nie gra"). Ja oglądałem film na zwyczajnym kinowym pokazie. I tak ½ widzów (raczej znużona niż oburzona) zwyczajnie wyszła z sali. Ale ci, którzy pozostali, autentycznie pokładali się ze śmiechu. I bywało, że pokładałem się razem z nimi. Bo można potraktować Bruno jako epilog do Borata. Niczym nieuzasadnioną, ale potężną dawkę humoru a la Sacha Baron Cohen. Starzy fani prawdopodobnie będą zadowoleni. Za to nowych fanów nie będzie. Dlaczego? Ano dlatego, że Bruno to film zdecydowanie słabszy od swojego słynnego poprzednika. I jednocześnie pożegnanie z dotychczasową twórczością Cohena. Bo ten sam pomysł zastosowany po raz czwarty nikogo już nie zainteresuje.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze