„Alicja w Krainie Czarów”, Tim Burton
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuLedwie trzy miesiące po premierze Avatara trafia na nasze ekrany Alicja w Krainie Czarów: nowy w pełni trójwymiarowy film. Barton od zawsze umiał pozyskiwać gigantyczne budżety, by przenosić na ekran owoce niczym nieograniczonej wyobraźni. Kraina Czarów to miejsce mroczne, neurotyczne i podszyte lękiem. Bohaterowie są albo na granicy obłędu, albo w stanie ostrej paranoi. To niezwykłe i olśniewające doświadczenie wizualne. Każdy kadr to dopracowane małe arcydzieło. Wyobraźnia Burtona przeniesiona na ekran daje efekt w postaci widowiska, które oglądamy z przysłowiową otwartą buzią. Film dozwolony od dziesięciu lat.
Pamiętam swoją pierwszą myśl po seansie Avatara: szkoda, że upłynie prawdopodobnie cała masa czasu, zanim tej technologii (a więc na nowo zdefiniowanego 3D) będą mogli użyć twórcy o szerszych niż James Cameron ambicjach artystycznych. Pierwsze skojarzenie przywoływało wielkich wizjonerów współczesnego kina: Terry'ego Gilliama i Tima Burtona. Gilliam pewnie już nie zdąży, ale Burton? Z czasem to pewnie właśnie on pokaże nam prawdziwe możliwości owego "nowego 3D".
Tyle że nie myślałem, iż nastąpi to tak szybko! Ledwie trzy miesiące po premierze Avatara trafia na nasze ekrany Alicja w Krainie Czarów: nowy w pełni trójwymiarowy film Tima Burtona.
Wiadomo, że sięganie po najnowsze (a więc i najdroższe) technologie ma swoją cenę. Tym razem pieniądze wyłożył Disney i stąd na wstępie wypada powiedzieć, że Alicja to Burton w odrobinę (ale naprawdę odrobinę) złagodzonej wersji.
Tak ostrych scen jak te, w których stada chomików porywały nieznośne dziecko (Charlie i fabryka czekolady), albo te, w których szalony fryzjer z lubością podrzynał kolejne gardła (Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street), tutaj nie uświadczycie. Nie ma również (ewidentnie obecnych w literackim oryginale) aluzji do doświadczeń narkotycznych, jest za to patetyczny finał, w którym (ach ci Amerykanie…) masy muszą zrzucić jarzmo złej władzy, a heros ubić gigantyczne monstrum.
Te nieznaczne odchylenia w stronę amerykańskiego kanonu baśniowego wywołały wielkie oburzenie wśród niektórych kolegów po piórze. Czytałem już, że Burton się sprzedał i wykonuje robotę, z którą poradziłby sobie każdy sprawny rzemieślnik. Otóż nic podobnego! Po pierwsze to właśnie decyduje o wyjątkowości Burtona. Od zawsze umiał on (kosztem niewielkich kompromisów) pozyskiwać gigantyczne budżety, niezbędne, by przenosić na ekran owoce jego niczym nieograniczonej wyobraźni.
I po drugie Burton (chyba jako jedyny) ma wystarczająco silną pozycję, by sięgając po ogromne pieniądze, nie musiał ulegać żądaniom producentów. Autor legendarnych Batmanów zawsze pozostaje sobą i nie inaczej jest tym razem. Jego Kraina Czarów to miejsce mroczne, neurotyczne i podszyte wszechobecnym lękiem. Bohaterowie są tutaj albo na granicy obłędu, albo w stanie ostrej paranoi. A cały film dozwolony jest od dziesięciu lat. I słusznie, bo młodsi widzowie mogliby się Burtonowskich wizji najzwyczajniej przestraszyć.
Dalsze pisanie o Burtonie zahacza o banał. Bo też od ponad dwudziestu lat autor Marsjanie atakują! jest niczym sportowiec, który wykańcza bukmacherów powtarzalnością swoich zwycięstw. Udaje mu się wszystko i zawsze. Czy jest więc sens pisać, że Alicja… to niezwykłe i olśniewające doświadczenie wizualne? Że każdy kadr to dopracowane w najdrobniejszych szczegółach małe arcydzieło?
Że wyobraźnia Burtona przeniesiona na ekran daje efekt w postaci widowiska, które oglądamy z przysłowiową otwartą buzią? Że aktorzy (zawsze ci sami) tworzą niezapomniane, absurdalnie wręcz ekscentryczne kreacje? Że przepięknie uzupełnia to wszystko muzyka niezastąpionego Danny'ego Elfmana? Owszem, tak właśnie jest. Ale jest to też u Burtona normą, do której zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Tym razem dochodzą jeszcze efekty 3D.
I nie sposób o nich nie wspomnieć, bo też także dzięki nim czeka was ubaw po same pachy: będziecie spadać wraz z Alicją w odmęty króliczej nory, wraz z nią będziecie maleć i rosnąć. Czerwona Królowa będzie ciskać w was gadającymi stworzeniami, a halabardy jej kierowego wojska zahaczą o wasze nosy. Że to tylko kolorowa błyskotka? Być może, ale Burton nie ogranicza się do niej.
Od lat konsekwentnie promuje ten sam przekaz: walczy o zachowanie dziecięcej wrażliwości w dorosłym życiu, obala drobnomieszczańskie mity, opowiada o nieskończonej sile kreatywnej wyobraźni. Dlatego sprawdza się jego koncepcja, w której dziewiętnastoletnia Alicja powraca do Krainy Czarów, uciekając (nieomalże) sprzed ołtarza. A powraca już jako silna kobieta, gotowa, by decydować samodzielnie.
W ujęciu Burtona Alicja staje się bohaterką kontrkultury, buntowniczką, która rozsadza ramy wiktoriańskiej moralności. Wszystko po to, by (bez względu na cenę) realizować marzenia. Takich bohaterów Burton kocha i takich każe nam naśladować. Że to odrobinę naiwne? To już kwestia indywidualnej oceny. Autor tej recenzji (mimo ponad trzydziestu wiosen na karku) kupuje filozofię Burtona w pełni i bezkrytycznie. I ma nadzieję, że nigdy z niej nie wyrośnie.
Na koniec z zupełnie innej beczki: pojawieniu się na naszych ekranach Alicji w Krainie Czarów towarzyszy pewne zamieszanie. Film będzie wyświetlany w trzech różnych technologiach obróbki obrazu i w dwóch wersjach językowych (dubbingowanej i oryginalnej z napisami). Obejrzałem obie i z pewnym zawstydzeniem (jako nieprzejednany wróg dubbingu) muszę przyznać: w ogólnym rozrachunku polska wersja jest lepsza.
Drażni w niej konsekwentnie jedynie Alicja (Marta Wierzbicka). Cezary Pazura (w roli Szalonego Kapelusznika) wspina się na wyżyny swoich możliwości i wypada naprawdę korzystnie, ale i tak nie dorównuje Johnny'emu Deppowi. Ale pozostali polscy aktorzy przebijają swoich angielskich kolegów (przede wszystkim fenomenalna Katarzyna Figura, dalece lepsza od Heleny Bonham Carter). Oddzielnym tematem jest podkładanie głosów pod postacie w całości wygenerowane przy użyciu komputera.
Tutaj od czasu Shreka jesteśmy światowym liderem, i rzeczywiście: gąsienica Absolem, znikający Kot z Cheshire, Biały Królik i Marcowy Zając, bliźniacy Dyludyludi i Dyludyludam, mysz Mniamałyga i pies Bayard — wszyscy oni w polskiej wersji są po stokroć zabawniejsi i bardziej brawurowi niż ich oryginalne odpowiedniki. Ale też porównując wersje językowe, mimowolnie porównałem wspomniane już technologie obróbki obrazu.
Decydując się na trójwymiar, macie do wyboru: wersję 3D cyfrowe i 3D DMR. Na czym naprawdę polega różnica między nimi, nie wiem, ważne jest to, że efekt bardzo się różni. Cyfrowe 3D jest atrakcyjne, ale opiera się na prostym złudzeniu optycznym (każde z nakładanych na oczy szkieł ma nieco inny kolor), z czasem jest męczące i drastycznie psuje kolorystykę obrazu. Za to 3D DMR to kompletny odlot, autentyczne szaleństwo i prawdziwa podróż w Krainę Czarów. I przede wszystkim tę różnicę uwzględnijcie, wybierając odpowiedni dla siebie seans Alicji….
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze