„Wino truskawkowe”, Dariusz Jabłoński
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuEkranizacja Opowieści galicyjskich Stasiuka. Od pierwszych scen oczarowują widza przepiękne, niebanalne zdjęcia Tomasza Michałowskiego. Kolosalne wrażenie robi patetyczna, wykorzystująca ludowe instrumenty muzyka Michała Lorenca. Bezbłędnie wybrano plenery Beskidu Niskiego, zgromadzono na planie kwiat polskiego (i nie tylko) aktorstwa. Jest w tym filmie wiele uroku, pozostawia przyjemne wrażenie.
Ekranizacja Opowieści galicyjskich Stasiuka. Andrzej (Machacek) porzuca wielkomiejskie życie. W poszukiwaniu wewnętrznego spokoju i harmonii przenosi się na galicyjską wieś. Tam, na granicy polsko-słowacko-ukraińskiej, odnajduje świat, w którym zatrzymał się czas. Od lat niezmiennie rządzą tutaj komendant policji (Grąbka) i ksiądz proboszcz (Radziwiłowicz). Mężczyźni (Więckiewicz, Stuhr, Kosiński) zajmują się głównie piciem taniego wina, kobiety są ostoją domowych ognisk, a najważniejszym wydarzeniem każdego tygodnia pozostaje niedzielna msza. Życie płynie w rytmie, jaki wyznacza przyroda. Ale pod podszewką spokoju, a nawet nudy, buzują gwałtowne emocje. Andrzej pozostanie głównie obserwatorem, ale dane mu będzie widzieć destruktywną miłość, zbrodnię, próbę odkupienia i wszechobecną, metafizyczną tęsknotę.
Dawno nie widziałem filmu, który wzbudziłby we mnie tak dalece ambiwalentne odczucia. Wino truskawkowe to pełnometrażowy, fabularny debiut doświadczonego producenta filmowego. I nie sposób pozbyć się wrażenia, że jako producent, Jabłoński poradził sobie doskonale, a jako reżyser — znacznie gorzej. Udało mu się zebrać wyśmienitą ekipę. Od pierwszych scen oczarowują widza przepiękne (i niebanalne) zdjęcia autorstwa Tomasza Michałowskiego. Kolosalne (czasami większe niż sam film) wrażenie robi patetyczna, wykorzystująca ludowe instrumenty muzyka Michała Lorenca. Bezbłędnie wybrano przepiękne plenery Beskidu Niskiego, zgromadzono na planie kwiat polskiego (i nie tylko) aktorstwa. Pomimo tego Wino truskawkowe pozostaje obrazem niespójnym. Z jednej strony wciąga, oczarowuje, chwilami zachwyca, z drugiej irytuje. Wyraźnie czegoś tu zabrakło. Czego?
Na pewno sprawności reżyserskiej, czyli m.in. świadomej, poprawnej narracji. Jabłoński chwilami gubi się, serwuje dłużyzny, niezręcznie przechodzi pomiędzy poszczególnymi scenami. Wyraźnie też nie kontroluje aktorów, pozostawia ich samym sobie. I o ile nie stanowi to problemu dla prawdziwych mistrzów, takich jak Dziędziel czy Kawalerowicz, o tyle młodsi aktorzy (Stuhr, Machacek) chwilami po prostu nie wiedzą, co mają grać. Podobnie jest też z serwowaną tutaj bardzo obficie estetyką realizmu magicznego. Owa magia w jednych scenach działa, w innych nie, w jeszcze innych zupełnie rozmija się z ideą realizmu. Do tego twórcom wyraźnie zabrakło odwagi. Ten chwilami naprawdę przepiękny film jest jednocześnie dziełem boleśnie schematycznym. Dostajemy pocztówkę ze Stasiuka, widokówkę z kresów. A więc jeśli reżyser pokazuje nam "cierpienia słowiańskiej duszy", to koniecznie poprzez bohatera, który ryczy niczym ranny zwierz, w pijanym widzie waląc głową o ściany itd. Jeśli obserwujemy zarzynający polską wieś alkoholizm, to w nieco kabaretowym stylu przywodzącym na myśl pamiętną Arizonę. A kiedy przypomina nam się o występującej już jedynie na prowincji sile wiary, to poprzez wątek przeklętego ducha, któremu spokój może ofiarować jedynie msza w miejscowym kościele. Piękne to chwilami jest, ale dlaczego tak bardzo schematyczne i przewidywalne?
Ale to wszystko można by jeszcze Jabłońskiemu wybaczyć, gdyby nie swoiste kuriozum, jakim jest obsadzenie w głównej roli aktora, który nie mówi po polsku (dubbinguje go Malajkat). I znowu — z producenckiego punktu widzenia jest to decyzja fenomenalna. Znany m.in. z Samotnych, Jedna ręka nie klaszcze czy Powrotu idioty Machacek to etatowa gwiazda hołubionych nad Wisłą filmów Zelenki, Ondricka i Trojana. Z pewnością tłumy pójdą zobaczyć swojego ulubionego "czeskiego gapę" w krajowej produkcji. I tu jest pies pogrzebany. Bo Machacek fenomenalnie czuje optykę czeskiego kina, jego ironię, ciepło, przymrużenie oka. Ale słowiańskiego bólu, niepokoju, wszechobecnej u Stasiuka otchłani niewiadomego najzwyczajniej nie rozumie. Próbuje ją wyrazić poprzez swoje firmowe "zadziwienie światem", ale wychodzi to marnie. W dodatku — i piszę to z pełną odpowiedzialnością — dubbing zawsze, ale to zawsze odbiera filmowi fabularnemu wszelki realizm. I tak dzieje się też z Winem truskawkowym. Absolutna większość dialogów z udziałem Machacka-Malajkata razi umownością i teatralnością, jego partnerzy mówią jakby do ściany. I głównie dlatego Wino truskawkowe robi wrażenie obrazu, który snuje się bez wyraźnego celu. Brakuje tutaj głównego bohatera, którego postrzeganie było osią fabularną opowieści. W Winie truskawkowym owej osi zabrakło.
Nie chodzi mi o to, by zniechęcić widzów do obejrzenia Wina truskawkowego. Przeciwnie, jest w tym filmie wiele uroku. W gruncie rzeczy pozostawia on dość przyjemne wrażenie. Ale jednocześnie przypomina czasy, w których każdy krajowy film opatrywaliśmy komentarzem typu "jak na polskie kino to całkiem nieźle". Ostatnie lata przyniosły polskiej kinematografii obrazy, które nie potrzebują już taryfy ulgowej. Dość wspomnieć kapitalne, spójne produkcje na światowym poziomie takie jak Sztuczki, Wszystko będzie dobrze, Pora umierać czy Boisko bezdomnych. Wina truskawkowego niestety nie sposób zaliczyć do tej grupy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze