„Książki najgorsze”, Stanisław Barańczak
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuW ogólniaku, Książki najgorsze stanowiły biblię, niewyczerpane źródło humoru i genialną szansę ożywienia spotkań towarzyskich – znało się fragmenty na wyrywki. Sam pomysł wydawał się cudny: Barańczak zebrał kwiaty peerelowskiej pulpy, dorzucił potwornie nieudane wiersze, streszczenia scenariuszy imprez partyjnych, oferując licealnemu umysłowi istną kopalnię humoru.
Miłości spotykane po latach zawsze wyglądają dziwnie. Spotkajmy po dekadzie obiekt licealnego zakochania, osobę, w której widzieliśmy syntezę cnót wszelkich. Okazuje się jednak, że jest to istota mierna, paskudna momentami, tępa i bez wdzięku. Wówczas rodzi się proste pytanie: co ja wtedy widziałem, czemu traciłem zmysły dla miernoty tylko smutnej? Z książkami jest podobnie.W ogólniaku, Książki najgorsze stanowiły biblię moją i kolegów, niewyczerpane źródło humoru i genialną szansę ożywienia spotkań towarzyskich – znało się fragmenty na wyrywki. Sam pomysł wydawał się cudny: Barańczak zebrał kwiaty peerelowskiej pulpy, dorzucił potwornie nieudane wiersze, streszczenia scenariuszy imprez partyjnych, oferując licealnemu umysłowi istną kopalnię humoru. Co z tego zostało? Otóż niewiele i książki nie ratują nawet nowsze recenzje, drukowane w „Gazecie Wyborczej” w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych.
Dalej są tu śliczne fragmenty – streszczenia kryminałów milicyjnych wzbogacone o przykłady literackiej nieudolności. Tylko czemu ma to służyć? Znajduję pewną wartość historyczną, w końcu kto pamięta Zygmunta Zeydler-Zborowskiego albo Annę Kłodzińską? Ich sensem była nieudolność, tę zaś najlepiej poznawać w postaci skondensowanej. Barańczak to oferuje. Przypominania Władysława Machejka też nigdy dosyć – ów partyjny aparatczyk, autor knota wszech czasów (Partyzant sługa Boży) stworzył własny styl zwany machejkizmem, a polegający na tym, by używając trudnych i mądrych słów nie przekazać ani jednej myśli na kilkuset stronach. Wskazanie cech machejkizmu stanowi zasługę Barańczaka.
Tylko po co nabijać się z pulpy? Literatura groszowa, jak każda inna ma swoje skonwencjonalizowanie, zbudowane na uproszczeniach wyrażonych nieudolnym stylem, czego przeskoczyć się zwyczajnie nie da, a samego zjawiska nie sposób usunąć. Dowód? Powieść milicyjna znikła, zastąpiona przez przaśną fantastykę przygodowo-humorystyczną, funkcjonującą mimo milczenia mediów i jawnej niechęci Pawła Dunin-Wąsowicza. Zresztą, pożegnanie się z Jakubem Wędrowyczem, bohaterami Andrzeja Ziemiańskiego i Mileny Wójtowicz też byłoby przykre, a niezgoda na pulpę jest niezgodą na człowieka jako takiego. Chcemy łatwej rozrywki, więc musimy ją dostać. Zrazem przykładanie twardych kryteriów oceniania literatury do literatury akurat tak skleconej, przypomina kopanie leżącego, którą to zdolność posiada największe nawet chuchro.
Barańczak ma prawo wykpiwać określoną konwencję i zdradzać głęboką niechęć do pulpy, przynajmniej do chwili, gdy ktoś go drukuje – znaczy to, że jego myśl jest potrzebna. Niezrozumienie funkcjonowania zjawisk kulturowych u autora ujawnia się w pełni, gdy zaczyna kląć na Relax. Przypomnijmy. Relax był magazynem komiksowym wydawanym za komuny. Barańczak wyklina tam wszystko, od głupkowatych scenariuszy, przez kreskę, Kajko i Kokosza aż po prosowiecki wydźwięk całej gazety. I pal sześć, gdyby nie znosił konwencji komiksu, lecz sam wskazuje na różnice pomiędzy ambitnym komiksem zachodnim a kretyństwami drukowanymi w Polsce, nie rozumiejąc kompletnie, że na Alana Moore’a czy Franka Millera też nie spłynął Duch Święty objawiając tajniki snucia historii obrazkowej. Amerykanie, Anglicy, Francuzi przeszli okres błędów i wypaczeń, potwornych opowiastek o superbohaterach w rajtuzach, by na koniec otrzeć się o geniusz. Taką funkcję spełniał Relax w Polsce, zaoferował podstawy sztuki komiksu, dając podstawę dzisiejszym mistrzom, a co najważniejsze, dzisiejszym czytelnikom.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze