„Frankenweenie”, Tim Burton
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuFilm zachwyca formą i bezkompromisowością. Burton sięga po tradycyjną animację poklatkową i wspomaga ją nowoczesnym 3D. Efekt przerasta oczekiwania: lalkowe postacie wnoszą analogową naturalność, ich otoczenie zachwyca bogactwem szczegółów. Czarno-białe, przygnębiające kadry, upiorne światłocienie… Charakterystyczny, czarny humor, zabawa makabrycznymi detalami. Komizm wynika z autentycznej tragedii, gagi są naprawdę bezczelne.
Historia powstania Frankenweenie to materiał na scenariusz kapitalnego (i wzruszającego) filmu. Na początku lat 80. studio Disney’a zatrudnia młodego, nikomu nieznanego rysownika. Jego autorskie pomysły zostają uznane za makabryczne i absurdalne. Jedyny skierowany do produkcji film przechodzi cięcia budżetowe (pełnometrażowa animacja zamienia się wtedy w średniometrażowy film fabularny), nie trafia do kin, dla Disney’a jest podstawą do rozwiązania umowy o pracę. Ów młodzieniec nazywa się Timothy William Burton. Dalszy ciąg wszyscy doskonale znamy: Burton stają się wielką gwiazdą. Po trzydziestu latach wraca do odrzuconego pomysłu. I realizuje go za pieniądze Disney’a!
Prowincjonalne miasteczko New Holland. Neurotyczny, nieśmiały Victor traci swojego ukochanego psa, Korka: czworonóg ginie pod kołami rozpędzonego samochodu. Jednocześnie do szkoły, w której uczy się chłopiec, trafia nowy nauczyciel fizyki: ekscentryczny Pan Rzykruski. Pedagog szybko zaraża Victora miłością do nauki. W trakcie jednego z eksperymentów Rzykruski pokazuje dzieciakom, jak zachowuje się ciało martwej żaby pod wpływem impulsu elektrycznego. Zainspirowany tym Victor wykrada ciało Korka, na strychu buduje maszynerię, która ma przyciągać pioruny… niebawem pozszywany dratwą psiak jak dawniej biega, szczeka i łasi się do Victora.
Frankenweenie zachwyca formą i bezkompromisowością. Burton z jednej strony sięga po tradycyjną animację poklatkową, z drugiej wspomaga ją komputerami i nowoczesnymi efektami 3D. Efekt przerasta oczekiwania: lalkowe postacie wnoszą analogową naturalność, ich otoczenie zachwyca bogactwem szczegółów. Ale najważniejsza jest spójność wizji: czarno-białe, przygnębiające kadry, upiorne światłocienie… Na pozór to płynna kontynuacja estetyki znanej z Miasteczka Helloween i Gnijącej panny młodej. Charakterystyczny, czarny humor, zabawa makabrycznymi detalami itd. Tyle, że tym razem Burton pozwala sobie na więcej: komizm wynika z autentycznej tragedii, gagi są naprawdę bezczelne. Nie ma taryfy ulgowej: granice pomiędzy kinem dla dzieci i dla dorosłych zostają tu ostatecznie zniesione. W dodatku pomysłowo: reżyser wciąż stawia na bajkową atmosferę, pokazuje ciepło relacji międzyludzkich, próbuje oswoić najmłodszych z tym co nieuchronne.
Ciekawe, że wciąż jest w tym świeżość. Już przy okazji Mrocznych cieni zarzucano Burtonowi nieustanne powtórzenia, hołdowanie wciąż tej samej estetyce itd. Reżyser najwyraźniej się tym nie przejmuje: w Frankenweeni ponownie bawi się gotyckimi motywami, hołduje tradycji horroru (od niemieckiego ekspresjonizmu po produkcje wytwórni Hammer). Wystarczy spojrzeć na imiona i nazwiska postaci: Victor Frankenstein, Elsa Van Helsing, Edgar „E” Gore, pan Burgemeister… Tyle, że tym razem nie stanowi to problemu. Bo Frankenweeni przesiąknięte jest radością tworzenia. To kolejna Burtonowska pieśń na cześć wyobraźni. Swoisty nakaz, by bezkompromisowo realizować marzenia, przekraczać granice prawdopodobieństwa. Bawić się i wygłupiać. A, że to wciąż takie samo credo wiecznie niedojrzałego chłopca? Owszem. Tyle, że wypada dodać: genialnego chłopca.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze