„Wypisz, wymaluj… miłość”, Fred Schepisi
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuSezon ogórkowy zawsze atakuje znienacka. „Wypisz, wymaluj… miłość” może służyć za jego zapowiedź. Bo opakowane jest to bardzo ładnie. W obsadzie widzimy znakomite (Juliette Binoche, Clive Owen) nazwiska, całość ma nawiązywać do kultowych „Stowarzyszenia umarłych poetów” i „Przed wschodem słońca”. Ale efekt rozczarowuje.
Sezon ogórkowy zawsze atakuje znienacka. „Wypisz, wymaluj… miłość” może służyć za jego zapowiedź. Bo opakowane jest to bardzo ładnie. W obsadzie widzimy znakomite (Juliette Binoche, Clive Owen) nazwiska, całość ma (rzekomo) nawiązywać do kultowych „Stowarzyszenia umarłych poetów” i „Przed wschodem słońca”. Ale efekt (jak już się pewnie domyślacie) rozczarowuje.
Miejscem akcji jest prowincjonalne liceum. Angielskiego naucza tu niegdyś (umiarkowanie) popularny, obecnie wypalony i coraz częściej zaglądający do kieliszka pisarz, Jack Marcus (Owen). Jack wzbudza kontrowersje wśród miejscowych, w czym niebawem wtórować mu będzie Dina Delsanto (Binoche): nowa nauczycielka plastyki, a więc poruszająca się o kulach (uraz kręgosłupa uniemożliwia jej dalsze prace nad wielkoformatowym malarstwem) prawdziwa gwiazda świata sztuki. Dwójka outsiderów na pozór nie przypada sobie do gustu. Rywalizują, wymieniają się złośliwościami. Za kanwę sporu służy im dyskusja o wyższości słów (a więc literatury) nad obrazem (czyli malarstwem) i odwrotnie. Jak wiadomo kto się lubi, ten się czubi, ale żywy (chociaż akademicki) spór bohaterów z czasem zaczyna angażować także uczniów.
Schepisi ma w dorobku filmy takie jak „Wydział Rosja”, czy „Lemur zwany Rollo”. Ma też (obecnie) 74 lata. I to wyjaśnia wszystkie słabości jego filmu. Bo „Wypisz, wymaluj… miłość” to kino irytująco grzeczne, przewidywalne, sztampowe. Całkowicie wyzbyte chemii, seksownego drygu, rozerotyzowanego nastroju. I groteskowo wręcz pruderyjne: pięćdziesięcioletni artyści o dekadenckich życiorysach zachowują się niczym zawstydzone trzynastolatki. Uwierzyć w ich skrępowanie i (słowne, ale jednak typowo „końskie”) zaloty naprawdę nie sposób. Owen i Binoche dwoją się i troją by ożywić swoje postacie, ale ich Jack i Dina pozostają sztuczni, tekturowi, nieprawdziwi. W tej sytuacji liczyłem na potencjał intelektualny (a więc odwieczny spór o wyższości jednej z form narracji) obrazu Schipisiego. Niesłusznie. Irytująco przegadany film co prawda (i raz po raz) atakuje nas zasłyszanymi mądrościami (od Oscara Wilde’a po Kirkegaarda), ale szybko orientujemy się, że to mechaniczny przedruk z cytatów Google, czy nabytych na straganie „Antologii najpiękniejszych cytatów”. Co gorsza reżyser owych cytatów nadużywa: kolejne sceny sprawiają wrażenie zbudowanych tylko po to, by użyć w nich kolejnej (dodajmy: wyświechtanej) „złotej myśli”.
Paradoksalnie staroświecka (i zdecydowanie przesadzona) delikatność jest też zaletą „Wypisz, wymaluj…”. Banalne to, naiwne, typowo harlequinowe, ale w świecie (to jednak komedia romantyczna) zdominowanym przez wulgarność braci Farrellich, czy głupkowaty humor Sandlera, może się podobać. Dlatego, chociaż w kinie wynudziłem się naprawdę srodze, zakładam, że film sprawdzi się na małym ekranie. Szczególnie wśród grona rówieśniczek reżysera. Uroczych babć, które oglądając „Wypisz, wymaluj… miłość” będą wołały: „wnusiu, chodź, zobacz, jaki w telewizji dają ładny film”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze